piątek, 10 kwietnia 2015

Wieże obserwacyjne, trebusze i Koń Trojański na granicy z Rosją

   Czasy mamy niepewne. Pełzająca wojna na wschodzie, a w dodatku gorący rok wyborczy zapowiadający kolejną rozgrywkę o stołki między obcymi wywiadami chcącymi obsadzić to tu, to tam swych pupili. Nadto dziś obchodzimy piątą rocznicę zamachu na prezydenckiego Tupolewa przy użyciu pancernej brzozy. Najprawdopodobniej z tej okazji usłyszymy zupełnie nowe rewelacje głoszone przez pana Tolka: kolizja z ufo, a może klucz ruskich kaczek wyłaniający się nagle z mgły? Wszystko to nic w porównaniu z krokami, które nasz rząd podjął w celu wzmocnienia granicy polsko-rosyjskiej. 
   Kraj wypadałoby jakoś zabezpieczyć, bo przecież armię dawno temu rozgoniono na trzy wiatry zostawiając jeno nieliczne i zawodowe oddziały. Durniom zawiadującym Rzeczpospolitą od ćwierćwiecza wydawało się, ze skoro już weszliśmy do Unii Europejskiej, to wojen już żadnych nigdy nie będzie. Historia jednak, jak to historia, zawsze zaskakuje nasze elity i przypomina co rusz, że na tym świecie ma miejsce brutalna walka o wpływy między najmożniejszymi. A że ci wzięli się tym razem za łby na wschodnich rubieżach Ukrainy, to i nam tylna część ciała zaczęła się palić. Zwołano narady, zapoznano się ze stanem posiadania w skarbcu. No, a że w tym skarbcu to tylko wiatr hula, bo spieniężono już niemal wszystko co było można, gangsterzy zarządzający państwem mocno się zasępili. Nie da się przecież kupić gniazd z antyrakietami Patriot za garść paciorków. Postanowiono więc podjąć działania pozorowane. Ciemny lud i tak przecież nie połapie się, a jak zapytają na mityngach wyborczych co rząd zrobił byśmy spokojnie spali, to powiedzą: "no wzmocniliśmy granicę z Rosją". Czym? Wieżami obserwacyjnymi!
   Tych wszystkich, którzy czują się w tym momencie rozczarowani, że to jednak nie są zagony nowoczesnych czołgów rozgrzewające silniki przez całą dobę, ani uzbrojeni po zęby żołnierze na lotnych patrolach, trzeba zapytać co ich tak dziwi? Było dużo czasu, by przywyknąć. To dzieję się naprawdę! Za 14 baniek postawiono sześć słupów w wysokości od 35 do 50 metrów, doskonale widocznych z daleka. Mają zostać wyposażone podobno w jakiś ultranowoczesny sprzęt (pewnie i tak skończy się na kamerach sprzężonych z jakimiś detektorami oraz kilkoma nadajnikami). Co z tego? To przecież rozwiązanie rodem z epoki neolitu! Wysyłało się w tamtych czasach jakiegoś bystrego i szczupłego młodziana do puszczy, kazano mu się wspiąć na buk i wypatrywać facetów z dzidami z innego plemienia. Może to i skuteczne rozwiązanie - na pewno w tamtych czasach - ale, no litości, mamy XXI wiek! Pojawiły się samochody, lalki Barbie, a nawet tostery. Technika znacznie poszła do przodu, głównie ta wojskowa. Niezliczona ilość satelitów szpiegowskich zdolnych z orbity sfotografować paczkę fajek w trawie, o dowolnej porze doby, a do tego wyrafinowane drony najeżone supernowoczesną elektroniką i inne roboty. Co to ma w ogóle znaczyć? Przecież to jest zwyczajne rżnięcie głupa! Nie sądzę, by gigantyczne żerdzie wbite w ziemie zdołały nas przed czymkolwiek uchronić. Może sprawdzą się jako stelaże do zakładania gniazd przez różnego rodzaju ptactwo najwyżej. Ruskie mają pewnie niezły ubaw z polaczków. NATO... Wieże obserwacyjne pośrodku lasu. No poważny kraj, nie ma lipy. Być może wyjaśnia się teraz tajemnicze zniknięcie Putina sprzed kilku tygodni. Facet pewnie dostał raporty na ten temat i runął pod biurko targany spazmami śmiechu. Rozbolał go brzuch, albo dostał zajadów. Nawet w Rosji zaczęli wymyślać "polish jokes".
   Ale nasz rząd zachowuje pełną powagę, Straż Graniczna oficjalnie cieszy się z tych "nowoczesnych" rozwiązań. Pani Premier na pewno została zapewniona przez swych fachowców gabinetowych, że wszystko jest w najlepszym porządku i na pewno w to wierzy. No ale jej można pewnie sprzedać dowolny kit. Jakby była bardziej rozgarnięta, pewnie umiałaby chociaż poruszać się po czerwonym dywanie (całe szczęście, że Żelazna Angela czuwała niczym dobry gps). Nie zdziwię się, jak wkrótce uradzą nowe, dość niekonwencjonalne sposoby wzmocnienia bezpieczeństwa narodowego, a Pierwsza Lekarka III RP je zatwierdzi. Co ma szansę powstać?
   1.Wilcze doły! Genialny wynalazek neolitycznych myśliwych, stosowany z powodzeniem przez drużyny dawnych wojów. Zapewne w porę powstrzymają uderzenie rosyjskich dywizji pancernych. Już widzę te wszystkie T-34 Armata przewrócone do góry gąsienicami, kompletnie wyłączone z ruchu w ten tani sposób. Te czołgi, które jakoś się przedrą, zwiążemy w walce ze kartonowymi makietami czołgów (w środku takiej makiety schowa się piecyk typu "Koza", rozpali go, a naprowadzane za pomocą podczerwieni pociski szybko się skończą).
   2.Trebusze! To nawet lepsze niż baterie Patriot. Nie dość, że tanie i sprawdzona technologia, to jeszcze w miarę lekkie. Pluton osiłków uzbrojonych w liny będzie zapieprzał z trebuszem w tę i z powrotem, aż miło. Ruskie Iskandera można będzie najskuteczniej sprzątnąć używając naszych ministrów jako amunicji.
   3.Łucznicy! Skoro Robin Hood tak dzielnie wojował z Szeryfem Nottingham za pomocą łuku, to czemu nasi chłopcy mają być gorsi? Znowu technologia sprawdzona i tania, a do tego cicha. W szkoleniu można użyć filmów z cyklu "Hobbit"; technika Legolasa jest nienaganna!
   4.Heroldzi! Na wojnie, jak to na wojnie, bardzo dobrze sprawdza się skuteczna propaganda i sianie defetyzmu we wrogich nam dywizjach. Strategicznie rozstawieni za dębami i modrzewiami heroldowie, uzbrojeni w odezwy brukselskich polityków i cytaty z Pisma Świętego, skutecznie rozproszą kacapów. Nikt nie spodziewa się pośród knieji faceta o dobrej dykcji  wyposażonego w stosowny pergamin.
   5.Balony i latawce! Choć dysponujemy w miarę dobrymi trzema eskadrami F-16 oraz jakąś tam liczbą poradzieckich jeszcze maszyn, to w porównaniu z Rosjanami, są to siły dość symboliczne. Dlatego można skonstruować balony i latawce w kształcie F-22, a najlepiej w ogóle dać się ponieść wyobraźni i uformować je w jakieś kosmiczne kształty. A nuż taki kacap się wystraszy, ze to ufo i brudząc gacie da nura w najbliższą chmurę.
   6.Koń Trojański! To będzie prawdziwy as z rękawa! Jako podarunek płynący z naszej dobrej woli, wyhodujemy gargantuiczną cebulę, wydrążymy w niej otwór i schowamy w nim naszego Bronisława, mistrza ortografii. Gdy już ruskie się zorientują kogo im tam przemyciliśmy, będą wtedy ostatecznie zgubieni. Bronson stanie na Kremlu, tak jak niegdyś na zydlu japońskiego chairmana, przemówi zupełnie od rzeczy - jak to ma w zwyczaju - i wygra nam wojnę. Kacapy będą błagać, byśmy go sobie zabrali z powrotem. A być może nawet oddadzą nam Kresy przy tej okazji, które we właściwy dla nich sposób "załatwią".
   No i proszę. Okazuje się, że mamy jeszcze szeroki wachlarz możliwości i wcale nie stoimy na tak straconej pozycji, jak mogłoby się wydawać. Wystarczy tylko wysilić wyobraźnię. Na pewno też, w wyniku zastosowania przez nas niekonwencjonalnych metod obronnych, rozbawimy cały świat. A wtedy wszelkie narody, odprężone mocno absurdalnym spektaklem który będą obserwować, nie będą kwapić się do bijatyki. Możemy jeszcze zbić kokosy na transmisji tego, klienci będą walić drzwiami i oknami. Rekordy oglądalności zapewnione! Same plusy. Mam nadzieję, że dostatecznie zainspirowałem naszych decydentów i z tej okazji przyszykują mi jakąś niezłą dolę. A jak nie, to zaskarżę ich i naślę na obrady ZAiKS.

czwartek, 2 kwietnia 2015

Być kibicem Lechii!

   Kibic - słowo, które zaczęło już dawno temu kojarzyć się pejoratywnie. Gdy wydarzy się coś złego, ktoś zostanie pobity, jakaś szyba zostanie stłuczona - wówczas padają gromy na wszystkich kibiców. Niezależnie, czy kibicują rodziny, staruszkowie, piękne kobiety, dzieci, czy nawet pokojowo nastawieni do świata rastamani. Wszyscy od razu kojarzeni są z bandytami, chamami, nawet niekiedy mordercami. Myślę, ze to bardzo głupie. A nawet żenujące, jak to bywa z powtarzaniem stereotypów. Ludzie, ogłupieni propagandą płynącą z mediów głównego ścieku, powielają ten mocno obraźliwy wizerunek. Utkwiło mi w pamięci, gdy jakiś mężczyzna zagadnięty przez dziennikarkę "czy wybierze się na mecz", spojrzał na nią z niedowierzaniem i wypalił "nie chcę jeszcze umierać". Na pytanie, czy już był na jakimś meczu, odpowiedział, że nie i nigdy nie pójdzie. No pięknie. "Nie znam się, to się wypowiem" - ta zasada niestety pokutuję w naszym społeczeństwie od dawna. I ubolewam, że dotyka też kibicowania.
   A być kibicem, to przecież nie znaczy palić samochody, mordować dzieciaki, łupić farmy kur i demolować wszystko co popadnie. Kibic kibicuje, trzyma kciuki za swoją drużyną, głośno dopinguje, zachęca do boju wymachując barwami kluby czy kadry narodowej. Kibic nie jest terrorystą, jakim go malują media, ani rządząca elita. Bardzo ciekawe, że były premier, tak mocno wycierający sobie usta kibicowaniem, publicznie zniechęcał ludzi skorych do odwiedzin stadionów i podejmował mocno restrykcyjne kroki prawne w tej kwestii. Wybudowano wielkie stadiony i zniechęcono ludzi do uczestnictwa w zawodach na nich rozgrywanych. Gdzie tu sens, gdzie logika?
   Trzeba jasno powiedzieć, że istnieje różnica między kibicem, a bandytą. A kibiców skojarzono właśnie z bandytami, z bardzo niewielkim procentem odwiedzającym stadiony. W miejscu, które gromadzi dużą widownię, siłą rzeczy spotyka się cały przekrój społeczeństwa. Na mecz przychodzi ksiądz, kominiarz, hydraulik, prokurator i adwokat, biznesmen, kobieta, mężczyzna, starzec, dziecko. Bywa też złodziej, a może nawet i morderca. Ale nie dajmy się zwariować! W tramwaju, czy skm-ce, mamy do czynienia dokładnie z takim samym przekrojem społecznym. W supermarkecie, na ulicy podczas Jarmarku Dominikańskiego, na plaży - wszędzie może spotkać nas coś bardzo nieprzyjemnego, ale takie jest życie. To są zwyczajne zagrożenia cywilizacyjne. Można za panią Bieńkowska powiedzieć: "sorry, taki mamy klimat". Paradoksalnie, właśnie na stadionie nie powinniśmy obawiać się  o to, że dostaniemy po pysku. Raz, ze zabezpieczenia przypominają "Rok 1984" - wszędzie monitoring, czujni stewardzi i ochroniarze, mikrofony. Podejrzewam, że w więzieniach jest mniejszy dozór. A i ogólnie przyjacielski nastrój sprawia, że możemy czuć się bezpiecznie. Nawet w sektorze najzagorzalszych kibiców, czyli "młynie", nie spotkamy się z przemocą. Co bardziej wrażliwi mogą czuć się zgorszeni chwilami niecenzuralnym dopingiem, ale i tak nie jest z tym aż tak źle. Głównie kibicuje się w kulturalny sposób. Gorzej bywa na meczach derbowych, ale taki to już ich koloryt. Poza tym, nie bądźmy hipokrytami, zdarza się nam głośno zakląć przy różnych okazjach.
   Odkąd pamiętam chodziłem na Lechię. Jeździłem za klubem do różnych miast (ostatnio znacznie rzadziej, bo zdrowie już nie te, a i obowiązków więcej). Dziś, będąc dumnym ojcem dziewięcioletniej córki, zabieram ją zawsze ze sobą. Robię to zresztą od lat. Często spotykam się oczywiście z krytyką: a to sąsiadka pokręci głową, gdy widzi jak wybieramy się na mecz. A to jakiś przechodzień potrząsając oskarżycielsko wyciągniętym palcem strofuje, że narażam to biedne dziecko na wielkie niebezpieczeństwo. Bzdura! Dziecku nie spadnie włos z głowy na stadionie. Podejrzewam, że gdyby nawet jakiś psychopata zrobił krzywdę maluchowi na stadionie, wróciłby do domu w gipsie od stóp do głów. Ale to akademickie rozważania, takie sytuacje po prostu się nie zdarzają.
   Kibice nawzajem się szanują. Kibicom przyświeca jeden cel: dobro swej drużyny. Każda para rąk wznosząca w górę święte barwy klubowe jest ważna. Tak jak i każde gardło zdolne do dopingowania. Jak pięknie byłoby w końcu zobaczyć na ligowym meczu Lechii pełen stadion. Ten wielki, piękny stadion zbudowany dla nas i za nasze pieniądze. Ten sam, na którego widok przybyszom z Półwyspu Iberyjskiego, czy Niemiec opadały szczęki z wrażenia. Co zrobić, by zapełnił się?
   Na pewno trzeba dążyć do odkłamania tego negatywnego wizerunku, który otoczył kibiców. Byłoby dobrze, gdyby włączyły się w to też władze miasta. Dość tej paranoi, nie można zjeść ciastka i mieć ciastka! Pan Adamowicz i inni szacowni notable z władz miasta mogliby mocniej wspierać tę akcję demitologizacyjną. W końcu z czyichś pieniędzy trzeba spłacać ten piękny i nowoczesny obiekt sportowy. Zapełniony stadion pozwoliłby na wyższe dochody = szybszą spłatę zobowiązań. Na pewno pomogłoby to też kasie klubu, no i samej drużynie - każdy, który czynnie uprawiał sport, przyzna ile sił dodaje doping z trybun.
   Każdy kibic się liczy. Zrozumiały to najszybciej władze klubu. Wizyty piłkarzy w szkołach podstawowych, spotkania z kibicami przy tzw Wyspach Klubowych, ciekawe konkursy, multum atrakcji dla najmłodszych (malowanie twarzy, rozdawanie upominków, balonów, nawet łakoci, piłkarze chętnie rozdający autografy, itd), promocje biletowe, a ostatnio - po wygranych meczach - fajerwerki odpalane zza stadionu. To wszystko tworzy naprawdę dobrą atmosferę.
   Poza tym, drodzy gdańszczanie, Lechia ma silne tradycje. Jest nierozerwalnie złączona z Gdańskiem. Ci starsi kibice, którzy pamiętają czasy, gdy nasz klub zdobywał Puchar i Superpuchar Polski, a potem rywalizował z Juventusem, zapewne przyznają jakie wielkie emocje towarzyszyły tamtym dniom. Ile radości Lechia wlewała w serca ludzi przybitych Stanem Wojennym. Najstarsi pamiętają czasy, gdy na Traugutta czarował Roman Korynt. Różnie bywało z naszym klubem, tułał się po wszelkich klasach rozgrywkowych. Raz było lepiej, raz gorzej. Nigdy Lechia nie sięgnęła po tytuł Mistrza Polski, ale to nigdy nie było dla nas, kibiców, takie ważne. Z równą ochotą jeździliśmy do Chojnic, do Siwiałki. Lechia to świętość, tu w Gdańsku. Lechia to symbol. Być Lechistą, znaczy tyle, co być kimś, który nie odpuszcza.
   A więc zwracam się do Was - wspierajcie swój klub. Nie ulegajcie tym głupim stereotypom lansowanym przez media. Nie dajcie sobie wmówić nieprawdy. Weźcie na bursztynowy stadion swoje rodziny, przyjdźcie się dobrze bawić. Potrafimy dowieść, ze na stadionach jest bezpiecznie. Najlepiej wysoką frekwencją. Przyjdźcie dopingować Wielką Lechię Naszych Marzeń.
   WSZYSCY NA LECHIĘ!

środa, 1 kwietnia 2015

Wyspa Rozpaczy

   Odkąd pamiętam w centrum Gdańska straszyły ruiny. Na Wyspę Spichrzów, za czasów licealnych,chadzało się z plecakiem pełnym niesławnych win Mistral. Mało kto tam zapuszczał się, więc można było bezpiecznie oddawać się libacjom, bezkarnie oddawać mocz na ruiny dumnych niegdyś spichlerzy. Choć każdy z nas chętnie zamieniłby te pijackie ekscesy na spacer z dziewczyną, po zmroku, na sam północny kraniec Chmielnej. A gdy wypowiadaliśmy te nasze pobożne życzenia, zawsze, w okolicach końca flaszki, pojawiało się sakramentalne "nie za naszego życia". i wiele na to wskazywało, że tak się stanie. Kolejne deklaracje kolejnych inwestorów witaliśmy szyderczym uśmiechem i nie zawsze cenzuralnymi komentarzami. Nikt z nas nie wierzył, że cokolwiek tu powstanie. Towarzystwo się wykruszyło: ten wyjechał za chlebem podbijać Europę, tamten nałożył kapcie i oddał się wychowywaniu dzieci, inny został joginem i zaczął zajadać się kaszą z kalafiorem. Ostatnio przeszedłem się sam na Wyspę Spichrzów, po zmroku. Stateczny czterdziestolatek już. Choć miejsce za bardzo nie zestarzało się, to zatrzymało w czasie. Było jak zawsze, tylko te wyremontowane nabrzeża nie pasowały do starych wspomnień. 
   Ale nie wybrałem się tam tak zupełnie bez powodu. Oto okazało się, że jakaś grupa inwestycyjna - tym razem z Warszawy - zapragnęła przekształcić ten fragment miasta w cywilizowane miejsce. Hmmmm... No kto to może wiedzieć, czy tym razem wszystko wypali. Niejedno miało w Gdańsku powstać. Mityczne drapacze chmur sygnowane przez Habaro. I multum innych inwestycji, mniej lub bardziej hucznie zapowiadanych. A Wyspa? Tę traktowało się w zasadzie jako lokatę kapitału. Grunty na niej drożeją z każdym rokiem. Po co zabudowywać to miejsce, skoro można zarobić na nim wypiardując jedynie mazurki i polonezy w zaciszu biurowego fotela? Każdy by tak zrobił. I każdy tak właśnie robił.
   A zatem czy zmieni się ten spichrzowy ostrów? Zanosi się, że tak. Pojawiły się już stosowne wizki, wyznaczono terminarz budowy. Do przetargu stanęło dwóch oferentów (bardzo ciekawe, że "aż" tylu, skoro to miejsce jest taką żyłą złota?). Rozstrzygnięto konkurs. Machina ruszyła. Na efekty poczekamy 8 lat. Aż tak długo?... Nie jestem może specjalistą, ale wydawało mi się, że taką inwestycję można zrealizować znacznie szybciej. Chcę wierzyć, że zespół architektów będzie pracował nad każdym detalem bardzo długo, poświęcając mu wiele uwagi. A efekt finalny olśni każdego gdańszczanina. Że opadające szczęki będą wygrywać staccato, najlepiej na bruku zapowiadanego placu na Wyspie. Jeśli tak, to rozumiem. W tym wypadku pośpiech istotnie nie jest wskazany. Zniesiemy jeszcze drwiny turystów z całego świata przez te kilka lat. Zignorujemy zapytania Holendrów, czy kręcimy tu dramaty wojenne z okresu II Wojny Światowej. Zachowamy spokój, gdy Brytyjczycy uznają, że w tym miejscu powstaje muzeum poświęcone temu najkrwawszemu z globalnych konfliktów.
   Obawiam się tylko, że deweloper cichaczem zaplanuje jakiś kombinat handlowo-usługowy. Być może to lekka paranoja z mojej strony, ta podejrzliwość co do rzeczywistych intencji inwestora. Może tak, ale uzasadniona. Niejedna gdańska inwestycja rozczarowywała finalnie, koncepcje na ich funkcjonowanie rozmijały się z pierwotnymi zamierzeniami. Naprawdę jest czego się obawiać. Taki charakter nowej zabudowy nie dość, że doprowadziłby do zagłady większości okolicznych sklepów, to jeszcze zakorkowałby permanentnie Wyspę. Oby te moje obawy nie spełniły się.
   Nie wiem, czy zdzierżyłbym też tam jakiś multipleks. Dość już tych żerowisk popcornu! W miarę jak pojawiały się kolejne, moja chęć do oglądania filmów w kinach systematycznie spadała. Zresztą ten wariant się raczej nie ziści, wszak w planowanym Centrum Radunia powstanie konkurencja dla Krewtki i Multikina. Oby szybko wyrżnęły się nawzajem.
   Czy aby nie ulokują się tam też, o zgrozo, jakieś banki? Wydaje się, że nie. Wszak powierzchni stricte biurowej przybyło w ostatnich latach bardzo dużo. Większość miasta także straszy placówkami bankowymi, więc chyba wystarczy? Oby.
   Mieszkania? Czemu nie? Powinno znaleźć się sporo chętnych na zakup luksusowego apartamentu w tak atrakcyjnym miejscu miasta. Innej "mieszkaniowki", niż ta z najwyższej półki nie spodziewam się. Deweloper powinien być usatysfakcjonowany wpływami, jakie z tego tytułu otrzyma.
   Podliczając, wychodzi na to, że w końcu spełni się nasz sen o Wyspie Spichrzów naszych marzeń. Takiej ogólnodostępnej, przyjaznej turystom i miłośnikom Gdańska, miejscu do którego będzie się z chęcią wracać, by napawać się pięknymi widokami i interesującą architekturą. By usiąść przy kawie w jakiejś kafejce nad Motławą, by zakosztować w zjawiskowych daniach serwowanych w dobrych restauracjach i upić piwa z tarasu jakiejś knajpki zwróconej frontem ku Żurawiowi . By przechadzać się nieśpiesznie północną częścią Chmielnej i wracać Motławską.
   Interesującą częścią inwestycji jest ten swoisty offset, czyli przebudowa Długiego Pobrzeża, Mostu Stągiewnego, budowa nowej mariny... Pojawiła się też koncepcja kładki. Co do niej to nie jestem do końca przekonany. Ale może to ma sens, nie każdy jest miłośnikiem długich spacerów po mieście. A i z przyczyn czysto ekonomicznych uzasadnienie pewnie ma.
   Bardzo cieszy zapowiedź otwartości inwestora na gdańszczan: eksponowanie planów zagospodarowania, ostatecznych projektów i wszelkich wizualizacji. To bardzo dobry ruch, zapowiadający pełną przejrzystość. I tak powinno być przy wszelkich ważnych dla mieszkańców inwestycjach. Wówczas istnieje szansa, że proces obrzydzania i dehumanizacji miasta będzie mógł zostać powstrzymany.
   Życzę oczywiście jak najlepiej temu projektowi, oby udało się go doprowadzić do końca. Tym razem czuję w kościach, ze się uda. Jest to możliwe. Zresztą ileż można czekać? Niespełna 80 lat od ukończenia II Wojny Światowej (w 2023 roku), to wystarczająco długi okres czasu. Jeśli przyjąć za prawdę zapewnienia egiptologów, przez ten czas wybudowano by cztery Piramidy Cheopsa! Miejmy nadzieję, że ten moment - wczorajsze podpisanie umowy - to taka symboliczna godzina w dziejach miasta i od niej zaczną się zmiany w dobrym kierunku. Poznikają wszelkie "dziury wstydu", a w Gdańsku wyrastać zaczną jak grzyby po deszczu perły architektury, na nowo! I w tym celu wybiorę się niebawem na Wyspę, z tanim winem (Mistrala przestali już produkować dawno temu) i uchylę kielicha za powodzenie. Niech to będzie takie symboliczne zdjęcie klątwy, na pohybel demonom tego miejsca!
   (Oby nie dorwała mnie tylko Straż Miejska, ta zjawia się zawsze i wszędzie w jednym tylko celu - wlepienia mandatu amatorom raczenia się spirytualiami w plenerze...)