wtorek, 31 marca 2015

Wolne Miasto Gdańsk, rok 2035

   Jest rok 2035. Wolne Miasto Gdańsk właśnie obchodzi dziesiątą rocznicę oderwania się od Rzeczpospolitej. Niepodległość, jak to z nią bywa, łatwo nie przyszła. Musiało zajść wiele splotów okoliczności:, by nowy byt zagościł na mapie współczesnej Europy. Musiała wykiełkować idea i musieli ją podchwycić mieszkańcy. Poza tym miały miejsce duże przetasowania polityczne w Europie, nastał kryzys ekonomiczny, a ludzkość niemal stanęła w obliczu katastrofy nuklearnej latem pamiętnego 2017 roku. Grunt, ze wszystko dobrze się skończyło. Nad Dworem Artusa dziś łopoce sztandar z charakterystycznymi dwoma krzyżami zwieńczonymi koroną, a carillon Ratusza wygrywa w południe nasz Hymn. 
   Ale jak to się wszystko zaczęło? Może zabrzmi to górnolotnie i nieco banalnie, ale wielkie i przełomowe idee rodzą się z marzeń. Marzenie o wolności, ale takiej prawdziwej i czystej, prostej i nieskażonej cynizmem polityków. Marzenie o dobrym życiu, w bezpieczeństwie i w dostatku. Marzenie o pięknym i nowoczesnym Gdańsku, perle Europy, mieście w którym spotykają się różne kultury, Wschód przenika się z Zachodem, a Północ z Południem. Marzenie o strefie wolnej od konfliktów. Czyż nie warto zabiegać o spełnienie marzeń, także właśnie tych wielkich, wydawałoby się nierealnych? Warto. Wszystko można osiągnąć, gdy bardzo się chce. I tak właśnie uczyniono - proklamowano niepodległość.
   Rada Założycieli, wzorem patronów Stanów Zjednoczonych, długo debatowała, by w końcu ogłosić Deklarację Wolności - dokument, który położył zręby pod przyszłą Konstytucję. Rozmyślano nad nim długo, w takich sprawach nigdy nie należy działać pochopnie. Waży się w końcu przyszłość miasta, losy jego mieszkańców - wolnych obywateli. Rozważni prawnicy nadali ostateczny kształt pomysłom filozofów, koncepcjom ekonomistów i innym śmiałym myślom rodzących się w głowach Założycieli. III Wolne Miasto Gdańsk miało szansę zostać pierwszym, naprawdę wolnym i niezależnym bytem (w przeszłości różnie z tym bywało). Bezkompromisowość i charyzma Założycieli zakiełkowała i obrodziła owocami.
   Ale początki były dramatyczne.Nigdy nie jest tak, że do sukcesów dochodzi się łatwo: ten świat jest już tak skonstruowany: by zrealizować marzenia, trzema wspomagać się silnymi łokciami. Rzeczpospolita nie pogodziła się z dążeniami Gdańska do secesji. W 2016 roku, gdy upadła klika niesławnego Pawła Budyniowicza, mieszkańcy wyszli na ulice. Z początku było ich niewielu, z każdym dniem tłum narastał, mieszkańcy przebudzili się z marazmu. Długo żądano dymisji; wypłynęły na wierzch rozmaite szwindle i afery, które ostatecznie pogrążyły ekipę tak długo władającą miastem. Zarzuty prokuratorskie wyskakiwały co rusz, jak diabeł z pudełka. Nie było dnia, by nie wypływały kolejne skandale. A im bardziej wypływały, tym bardziej wlewały odwagi w serca kolejnych świadków ujawniających kolejne skandale. Tak to już jest, ze mały kamyk powoduje lawinę...
   I lawina ruszyła, zmiotła z wygodnych foteli cały gdański establishment. Powołano nowy zarząd, komisaryczny. Ale nikt nie chciał, by zamieciono te wszystkie brudy z powrotem pod dywan; ludzie chcieli realnych zmian, nowej jakości. Idea Wolnego Miasta Gdańsk z każdym dniem narastała. Organizowano coraz więcej wieców, koncepcje Założycieli spodobały się mieszkańcom, wiwatom nie było końca. Na placu przy Bramie Oliwskiej zjawiło się 30 tysięcy ludzi, potem na stadion w Letnicy przyszło 40 tysięcy, Długą i Długi Targ wypełniło zaś 50 tysięcy mieszczan domagających się radykalnych zmian. Postulowano o prawdziwą wolność. 
   A czas obfitował w wielkie napięcia, Narody brały się za bary, w obliczu wydarzeń na wschodnich rubieżach Europy. Nie było dnia, by transporty żołnierzy NATO nie przejeżdżały w tę, czy z powrotem, na manewry i z powrotem. Im więcej ćwiczeń na poligonach Bałtów i Polaków, tym bardziej Rosja prężyła swe muskuły w kaliningradzkiej enklawie. Nic dziwnego, że gdańszczanie czuli się bardzo zagrożeni, przecież byli na pierwszej linii obrony. Niewielu chciało oddawać życie. Pokój jest zdecydowanie mniej szkodliwy dla zdrowia od wojny. Polska zaś, targana potężnym kryzysem gospodarczym, jak niegdyś Grecja, nie była także miejscem, z którym można było wiązać bezpieczną przyszłość. Wszystko runęło na pysk, wskaźniki PKB sięgnęły dziesięciu stopni na minusie, kapitał odpływał z Rzeczpospolitej na potęgę. Jak żyć, gdy nie ma co jeść? Gdy banki zabierają domy? Gdy nie ma wielkiej nadziei na przyszłość? Elita rządząca oczywiście dała drapaka pierwsza. Do głosu doszły w kraju siły nieciekawe, a groźne. Działy się rzeczy ważkie. Zwołano referendum. Stosunkiem głosów 90 % do 10 %, przy niemal 80 % frekwencji, opowiedziano się za oderwaniem powiatów grodzkich Gdańska i Sopotu, powiatu gdańskiego, tczewskiego, malborskiego i nowodworskiego od Rzeczpospolitej i proklamowaniu III Wolnego Miasta Gdańsk. W Warszawie ogłoszono mobilizację. 
   Trzeba przyznać, że determinacja gdańszczan oraz mieszkańców sąsiednich miast i wsi była bardzo duża. Siły policyjne, którym rozkazano stłumić wielkie demonstracje, masowo przechodziły na stronę dążących do secesji mieszkańców. 49 Baza Lotnicza w Pruszczu także wypowiedziała posłuszeństwo Warszawie. Żołnierze pochodzący z regionu pośpieszyli na ratunek w swe rodzinne strony. Sformowano jednostki samoobrony. Ale intencją dumnych wolno-mieszczan nie była wojna. Gdy przyszedł czas próby, powitano polskie jednostki barykadami pełnymi róż. To był symbol tych przemian. Prócz róż, w przekazach telewizyjnych na cały świat, znalazły się też wielkie transparenty z 21 punktami Deklaracji Wolności. Zdjęcie rodzeństwa trzymającego się za ręce, z balonikami w ręku, na których widniały hasła: Wolność i Pokój obiegły okładki wszystkich gazet świata. Niemal wybuchła III Wojna Światowa. Znowu o Gdańsk. Niemal...
   Nieoczekiwane wsparcie separatystycznych idei gdańszczan nadeszło z Rosji. Może nie tak do końca nieoczekiwane, ale za to skuteczne. Warszawa oraz wierchuszka NATO, która jednogłośnie stanęła za nierozerwalnością terytorialną Polski w porę pomiarkowały się przed atakiem na Wolne Miasto. Moskwa wystosowała ultimatum, w którym dała 24 godziny Zachodowi na zaprzestanie działań militarnych w rejonie Gdańska. W Rosji ogłoszony najwyższy stopień gotowości bojowej. Na granicy okręgu kaliningradzkiego oraz polsko-białoruskiej skoncentrowano łącznie 400 tysięcy żołnierzy. Bombowce strategiczne uzbrojono w głowice nuklearne, uchylono silosy z międzykontynentalnymi rakietami. Rosyjskie okręty atomowe zajęły strategiczne pozycje na całym globie. Sześć godzin po wystosowaniu moskiewskiego ultimatum, najzupełniej nieoczekiwanie w konflikt włączyły się Chiny. Pekin poparł Moskwę. Okręty bojowe chińskiej marynarki wojennej wyruszyły w morze. Tego nikt się nie spodziewał, ale tak to już jest... Mały kamyk rozpoczyna lawinę.
   Zachód zadrżał. Na place i aleje miast Europy i Ameryki wyszli pokojowi aktywiści. Miliony ludzi skandowały: "Wolność dla Gdańska!" To były najdłuższe 24 godziny XXI wieku. Najgorętszy czas 2017 roku. Wszystkie oczy były zwrócone na Gdańsk. Gdańsk i okoliczne miasta, gdzie wszyscy mieszkańcy wylegli na ulice z kwiatami. Czegoś takiego nie było nawet w dawnych Grudniach i Sierpniach, gdy robotnicy sprzeciwiali się tyranii po-jałtańskiego systemu. Wszelkie serwisy telewizyjne i internetowe, prasowe, głównego nurtu i te niezależne; wszędzie pokazywano zbuntowane Wolne Miasto. Pokazywano też przebitki z granic. Sprzęt wojskowy, lotniska na których piloci szykowali się do boju. Pokazywany floty okrętów sunące po Bałtyku: rosyjskie jednostki blokujące Zatokę Gdańską od północy, polskie jednostki które wypłynęły z Gdyni. Cieśninę Skagerrak pokonały dwie amerykańskie grupy uderzeniowe z lotniskowcami Ronald Reagan i George Bush. Po raz pierwszy w historii Waszyngton ogłosił DEFCON 1. Sytuacja była naprawdę poważna.
   Sekundy były jak godziny, minuty jak miesiące, godziny jak lata. Świat oszalał. Ale istniała głęboka wiara w pokojowe zażegnanie konfliktu. Zwłaszcza, że wolno-gdańszczanie nie chcieli walki. Chcieli tylko pokoju. I wolności. Na wielkim wiecu w historycznym centrum Gdańska tłum śpiewał "Imagine" Johna Lennona... 
   Pierwsi wyłamali się żołnierze polskich jednostek. Opuścili swe karabiny, przybijali "piątki" ze zgromadzonymi na barykadach. "Nie będziemy zabijać naszych braci!" - uchwycono głos kaprala Wiśniewskiego. Żołnierze nie chcieli tej wojny. Nikt nie chciał strzelać, tak jak wtedy w 1970 roku, gdy od kul polskiej armii ginęli strajkujący piaskarze, malarze i spawacze ze stoczni. Bo po co zabijać kogoś, kto marzy o wolności?
   "Wolność dla Gdańsk", "Gdańsk dla gdańszczan", "Wolne Miasto, Wolni Ludzie, Wolny Świat!" - od Londynu po Pragę, od Paryża po Rzym, od Budapesztu po Nowy Jork. Świat nie chciał wojny...
   Dwie godziny przed upłynięciem terminu ultimatum Moskwy świat odetchnął. Zwołano w trybie błyskawicznym rozmowy pokojowe. Prezydent USA, prezydent Rosji, prezydent Francji, premier Chin, premier Wielkiej Brytanii, oraz kanclerz Niemiec doszli do porozumienia. Zawiązano radę, która miała rozwiązać konflikt pokojowo.
   Osiem długich lat trwały rozmowy pokojowe. Rosja uznała Wolne Miasto Gdańsk jako pierwsza. Potem Białoruś, Serbia. Burkina Faso, Gabon także. Niby niewiele znaczące państwa, ale zawsze. Rząd w Warszawie odrzucał i torpedował wszelkie porozumienia. Gdańsk miał pozostać polski. Ale w 2019 roku doszło na terytorium Rzeczpospolitej do prawdziwej rewolucji. Rząd upadł, prezydent podał się do dymisji. Wybrano nowe władze, które nie były już tak jednoznacznie negatywnie nastawione do secesji pomorskich powiatów. Pojawiła się szansa na dialog. Nowe władze Rzeczpospolitej chciały wydźwignąć kraj z zapaści gospodarczej. Gdańsk zaczynano postrzegać jako partnera do współpracy w przyszłości. A że jako niezależne państwo? Tak naprawdę dogadać można się przecież z każdym podmiotem. Tak też myślano wówczas w Warszawie.
   28 marca 2025 roku, co było dla Gdańska datą symboliczną, kojarzącą się z zagładą miasta 80 lat wcześniej, w Dworze Artusa podpisano Porozumienie Gdańskie, które kończyło okres napięć w Europie. III Wolne Miasto Gdańsk stało się faktem.
   Jak na Wolne Miasto, ogłoszono Gdańsk i przyległe miasta i powiaty strefą zdemilitaryzowaną i neutralną. Powołano do życia gdański Parlament, na czele nowego państwa stanął Prezydent Gdańska. Wybrano na tę funkcję osobę najbardziej charyzmatyczną, trybuna ludowego okresu przejściowego. Gdańsk miał nowego bohatera. Ale nie jedynego. Byli też pozostali Założyciele. Byli też dzielni ludzie, którzy nie bali się walczyć o wolność. O swą wolność i swoich dzieci. O lepsze życie. O przyszłość. 
   Ostatnie 10 lat, a zarazem pierwsze 10 lat wolności, to był czas wielu zmian. Zmian na lepsze. Zbudowano silne, choć niewielkie państwo. Silne ekonomicznie i stabilne politycznie. Skonstruowano prawdziwą Oazę Wolności. Stworzono kraj, w którym najwięcej do powiedzenia mają jego wolni mieszkańcy. Stworzono proste i dobre prawo. Zniesiono niemal wszystkie podatki, zostawiono tylko 10 % podatek liniowy obowiązujący wszystkich: mieszkańców jak i podmioty gospodarcze. W krótkim czasie Wolne Miasto Gdańsk zyskały sobie status raju podatkowego. W samym centrum Europy. Kapitał przypływał do państwa, którego godło podtrzymują dwa dumne lwy. 
   Oliwa i Przymorze, aż po Wrzeszcz stały się gigantycznym placem budowy. Drapacze chmur oddawano do użytku jeden za drugim. W pobliżu bursztynowego stadiony zbudowano finansowe city. Wszelkie dzielnice zmieniały się nie do poznania. Podobnież jak Sopot, Malbork, Tczew. Cały region rozwijał się bardzo dynamicznie. Kryzys zażegnano bardzo szybko.
   Co ciekawe, w Rzeczpospolitej postawiono na rozwój Gdyni, oraz przyległych miast. Stworzono wielką aglomerację. Zlokalizowano w niej wiele inwestycji. Nic tak nie rozwija, jak zdrowa konkurencja. Paradoksalnie, Gdynia i Nowe Trójmiasto osiągnęły największe współczynniki rozwoju w historii. A i Wolne Miasto nie miało na co narzekać.
   I tak to było...
   Każdy z nas może sobie dopowiedzieć co było dalej, wystarczy tylko rozbudzić wyobraźnię. Wystarczy dać pofolgować marzeniom. Trochę pobujać w obłokach i pomyśleć: czy tak mogłoby się zdarzyć? Czy warto może zdecydować się na zmiany? Na zmiany bardzo poważne, które być może pociągną za sobą dramatyczne zdarzenia. Ale nic w życiu nie przychodzi łatwo. Życie to walka, którą musimy toczyć każdego dnia. Nie ma łatwych decyzji i chleba za darmo. Tak samo jest z wolnością. Realną wolnością. Niezależnością. I niepodległością. 
   Jesteśmy dumnymi mieszkańcami dumnego Miasta. Z wielką historią i wspaniałymi gdańszczanami, którzy rozsławili na świecie to miejsce nad Motławą. Warto, naprawdę warto walczyć o swoje miasto. To nasza macierz. Miejsce, gdzie żyjemy na co dzień. Widzę w przyszłości Wielki Gdańsk naszych serc...

poniedziałek, 30 marca 2015

Szajsung

   Wszystko bardzo poszło do przodu. Człowiek skonstruował roboty poruszające się po Marsie, zbudował Wielki Zderzacz Hadronów, stworzył superkomputery o nieprawdopodobnej mocy obliczeniowej. Technologia bliska magii na stałe zagościła w naszych domach. Gdyby przenieść w nasze czasy niejednego pradziadka, prawdopodobnie by zwariował próbując zrozumieć funkcjonowanie niektórych maszyn ułatwiających nam życie na co dzień. Choć istnieją też rzeczy, których powinniśmy pozazdrościć naszym przodkom. Na przykład telefony...
   Oto maluczkim jakiś czas temu obiecano supernowoczesną metodę komunikacji i wciśnięto im tzw "smartfony". Nie wiadomo czemu nazwano te urządzenia w ten sposób. Właściwie wiadomo... Wszystko to przecież trick marketingowy. Skoro urządzenie elektryczne do kuchennych zastosowań nazwano nie wiedzieć czemu "robotem", to i te plastikowe śmieci można było obdarzyć mądrością. Głupi klient i tak kupi. Oczywiście istnieją urządzenia z tej kategorii działające w miarę normalnie, ale generalnie jest to wynalazek bardzo regresywny w stosunku do swego leciwego poprzednika - telefonu. Nowa i tańsza technologia, nierzadko gorsza, zastępuje starszą i droższą, często lepszą. Bywało tak już nieraz, można to prześledzić na przykładzie urządzeń audio. Gramofony i magnetofony szpulowe zastąpiono najpierw magnetofonami kasetowymi, potem odtwarzaczami płyt kompaktowych, by na końcu wypromować miniaturowe, zabawne gówienka z których możemy posłuchać sobie muzyki zapisanej w formacie plików. To samo ze "smartfonami".
   Z utęsknieniem wspominam stare, dobre czasy gdy można było bez stresu wykręcić czyjś numer ze staromodnego, bakelitowego aparatu. Może i to był w porównaniu z komórkami sprzęt archaiczny, ale mniej zawodny. Może nie miał tych wszystkich multimedialnych udogodnień, ale nie było tak bardzo łatwą rzeczą podsłuchiwać rozmów. Dzisiaj w tym niecnym celu wystarczy ledwie kilka kliknięć w program, który jak chcesz, to dość łatwo zdobędziesz. Może nie można było dzielić się zdjęciami, ale nie było też tych wszystkich aplikacji na potęgę kradnących twoje dane, a nawet codzienne marszruty do sklepu po fajki. Nie było łatwo - przynajmniej za czasów komuny - załatwić sobie telefon. Dziś bywa oferowany za złotówkę, albo nawet za darmo, byleby tylko podpisać umowę abonencką z którymś z operatorów (to w sumie też zabieg marketingowy, bo decydując się na 36 miesięcy opłat, płacisz w efekcie za bardzo zawodne urządzenie krocie, niewspółmiernie do jakości). Kolejny dowód na to, że chciwe korporacje traktują swych klientów jak bydło, jak krowy, które można doić z pieniędzy, oraz z własnego życia (dane osobowe to zapis jego). I wszystko bardzo tanim kosztem.
   Koszt wyprodukowania najpowszechniejszych smartfonów to przysłowiowe pięć groszy. I w efekcie dostajemy urządzenie, z którego najtrudniej jest właśnie dzwonić. Nazwa "smartfon" sugeruje inteligentny aparat telefoniczny. Dlaczego zatem nie da się jego stosować do najprostszych zastosowań? Nie ma dnia, bym nie tracił na nawiązanie połączenia kwadransa, albo dwóch. To samo z odbieraniem rozmów - w zasadzie to niemożliwe. Pisanie sms-ów? Bardzo problematyczne. Bywa, że 160 znaków trzeba wklepywać przez kilka minut, bo mądry aparat nie nadąża z przetworzeniem kilku bajtów. Szesnaście nieodebranych połączeń... Trzymam szmelc w ręku i widzę tylko czarny ekran. Czyż nie irytujące? Bardzo. Już zacząłem podejrzewać siebie o masochizm. Normalny człowiek dawno roztrzaskałby złom o ścianę, a resztki podeptał wpadając w amok. Może stałem się po prostu cierpliwszy na starość? Nie wiem.
   Lagi. Permanentne lagi. Utrata zasięgu co chwilę. Ciekawa sprawa, że mój pierwszy telefon komórkowy, Ericsson T 868 miał zasięg zawsze. Był może dość prymitywny: monochromatyczny wyświetlacz wielkości dwóch centymetrów kwadratowych, rozmiary i waga niewielkiego żelazka i bardzo niewiele funkcji. Nie miał chyba nawet budzika. Ale sieć odnajdywał nawet w bunkrach i piwnicach. Działał niezawodnie. "Wykąpał się" w morzu, tonął w kałuży, przeżył nawet uderzenie nim o betonową ścianę po miłosnym zawodzie. Zdecydowanie najlepszy spośród tych, które użytkowałem. Potem przyszła pora na kolejne "cuda techniki", a każde z nich było coraz gorsze. No i teraz mam budzik, latarkę, czytnik kodów kreskowych i qr, czytnik e-booków, aparat, odtwarzacze plików muzycznych i video, oraz setki innych bajerów. Nie jestem w stanie nawet ich zliczyć. Mam też możliwość używania rozmaitych aplikacji multimedialnych, np facebooka. Dziś pobiłem nowy rekord: próby zalogowania się zajęły... 144 minuty. No rekord! 
   Dzięki ci, cholerny samsungu! Dzięki, pieprzony androidzie! Dzięki, panie Cukierberg! Nie wiem kogo winić za tę skandaliczną sytuację. Być może powinienem winić siebie, że zdecydowałem się na korzystanie z takiego gówna. Następnym razem zastanowię się kilkanaście razy, co mam kupić. Choć przyszła mi do głowy także kolejna myśl. Aż zdziwiłem się jej rewolucyjnym charakterem! Może po prostu pozbędę się w ogóle komórki? W zasadzie same plusy. Nie dość, że pozbywam się "smyczy", która tak naprawdę wiąże mnie i uzależnia od świata, to jeszcze kolejne zalety zaczynaja wypadać jak cukierki z pignaty! Przestałbym przyczyniać się do zanieczyszczenia planety! Odciąłbym chciwe korporacje i czort wie jakie tam służby jeszcze, od inwigilacji i zbierania moich danych! Zyskałbym sporo bezcennego czasu w ciągu każdego dnia, traconego bezpowrotnie na zmagania się ze smartfonem! Oszczędziłbym sobie masę nerwów i powstrzymał nieco proces siwienia włosów! Czyż gra nie jest warta świeczki? Dlatego - drodzy znajomi - gdy dzwoniąc do mnie usłyszycie w słuchawce głos puszczony z taśmy, że "abonent jest poza zasięgiem sieci", może będzie to oznaczać, że uwolniłem się.
   Ale może też oznaczać, ze po prostu dalej jestem posiadaczem "smartfona" marki szajsung.

sobota, 28 marca 2015

Europejski Złomowiec Solidarności, Zamek Nekromantów i Potwór Raduński

   Jak każdy rodowity gdańszczanin, jestem żywo zainteresowany co w moim mieście piszczy. Śledzę z niemałym zaciekawieniem wszelkie nowiny związane z funkcjonowaniem grodu, studiuję rozmaite plany zagospodarowania, przyglądam się budowom, pochylam nad projektami i wizualizacjami. Bywa, że jestem zadowolony. Zdarza się, że nie. Jak to w życiu, można powiedzieć. Jeden lubi marchewkę, inny pomidora. Ale pewne rzeczy, mimo wszystko, powinny odpowiadać wyobrażeniom ogółu. A przynajmniej nie spotykać się z drwinami, czy wręcz zdecydowanym sprzeciwem.
   Jest kilka bardzo kontrowersyjnych inwestycji, na które wydano masę pieniędzy. Często zapożyczając się na długie lata w bankach komercyjnych, oraz emitując obligacje miejskie. Sam już nie wiem, może w niektórych przypadkach mowa już o obligacjach obligacji, lub innych wynalazkach kreatywnej ekonomii. Jest tego całkiem sporo, a miasto zazwyczaj lekką ręką sięga po nasze dochody w następnych latach. Czy to nie jest stąpanie po kruchym lodzie? Zapewne jest, ale to temat na zupełnie inny artykuł. Zajmijmy się jednak tymi wzbudzającymi najwięcej dyskusji.
   Europejskie Centrum Solidarności... To był temat od lat rozbudzający najwięcej emocji. Zdecydowanie. W tramwajach i przy kawiarnianych stolikach, na budowach i parkowych pochlejach, w gabinetach prezesów poważnych przedsiębiorców i w kolejkach do pośredniaka poddawano w wątpliwość sens inwestycji. A jak już nawet uznano jej celowość, to wizje architektoniczne każdy miewał inne. Większość w ogóle uznała ECS za wyrzucenie pieniędzy w błoto. Na szczęście (lub nieszczęście), o tym jaki projekt zostanie zrealizowany decyduje szacowne jury. I jak to zwykle bywa wygrywa taki, który... no właśnie, zawsze wówczas pojawiają się teorie spiskowe o przekupnych jurorach itd. Faktem jest, że jakiś tam wyróżniony projekt, olśniewa większość publiki. A wygrywa jakiś "kloc". No i mamy niezły pasztet później. A właściwie puszkę z pasztetem. I to przerdzewiałą. Tak to wygląda. Jak złom. Może to miała być apoteoza rozkładu stoczni, który obserwowaliśmy przez ostatnie ćwierćwiecze? No tak, bardziej ta budowla kojarzy się z upadkiem ideałów Solidarności, a nawet z destrukcją państwa. Czy o to chodziło? Może to zakamuflowane szyderstwo jakiegoś architekta? I tak bywa. Znajomy opowiadał mi, jak to projektował dom dla jakiegoś neofity. Z przedłożonych propozycji klientowi spodobała się najbardziej ta, w której kolega sobie po prostu zakpił. Potem to wybudowano, a znajomy rwie sobie teraz włosy z głowy, bo kumple po fachu uznali że jest czołowym, lokalnym makabryłowcem. Nawet jeśli tak nie było z ECS, to przyznać trzeba, że gmaszysko jest ponure, a szczególnie złowieszczo wygląda podczas kiepskiej pogody. Niektórzy mawiają "obraz nędzy i rozpaczy" wskazując budowlę. Inni po prostu mówią "wrak", albo "złomowiec". To "złomowiec" szczególnie mi się podoba, bo kojarzy się z zomowcem. Takie oczywiste nawiązanie.
   Powiem szczerze, ze ten corten podoba mi się nawet. Zawsze miałem słabość do undergroundowej i radykalnej muzyki, jaką jest industrial. Nie wyobrażam sobie lepszego miejsca na koncert Einsturzende Neubauten. I znowu się kojarzy ta nazwa... Na pewno byłby to genialnie wyglądający klub muzyczny. A miejsce upamiętniające idee Sierpnia? No cóż, wystarczyłoby zostawić ten teren takim jak jest. Bez żadnych upiększeń, burzenia, złomowania dźwigów. Byłby to wstrząsający symbol Solidarności. Metaforyczne podsumowanie przemian po 1989 roku. Coś, co - gwarantuję - chwyciłoby niejednego turystę za serce. I zmusiło do zastanowienia, chwili refleksji. Taki skansen.
   Co do wystawy wewnątrz... Nie powiem, nie jest zła. Interesująca nawet. Dzieci mają dużo frajdy, to cieszy. Trafia do nich. Mi osobiście czegoś brakuje. Czegoś takiego nieuchwytnego, trudnego do nazwania. Może to coś, co bezpowrotnie minęło? Może po prostu brak tych ideałów?...
   Kolejny przykład. Zamek Nekromantów! Tfu!... To znaczy Gdański Teatr Szekspirowski. Studiując projekt, nie wyglądało to tak najgorzej. Może lepszym słowem byłoby "odważnie". Ale wątpliwości były i tak ogromne od samego początku. W końcu zaczęto to budować. Po wielu perypetiach i zwrotach akcji, których nie powstydziłby się scenarzysta niejednej hollywoodzkiej produkcji, dzieło ukończono. Przybyłem, zobaczyłem i... nie uwierzyłem w to, co widzę. Szczęka opadła do kolan, a kolana uderzyły z rezygnacją o bruk. Nie jestem pewien, czy nie zawyłem z rozpaczy. Chyba jednak bardziej oniemiałem. To coś, to kompletna makabra! Makabra - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pierwsze skojarzenia, które przychodzą do głowy, to takie, że tam męczą ludzi! Normalnie miejsce kaźni. Żeby tam jeszcze tej kaźni wewnątrz poddawali architekta, czy osoby które wskazały ten projekt jako zwycięski... Ale czemu torturuje się oczy przypadkowych przechodni? Czemu straszy się dzieci? Przypomniało mi się, jak zza Domu Harcerza wyłoniła się nagle jakaś wycieczka licealistów z Holandii i stanęli jak wryci. "Lol wtf?!", "fucking dungeons!" - tyle pamiętam z komentarzy. Ja na wszelki wypadek zmyłem się, nie miałem zamiaru świecić oczami za kapitułę konkursowych architektów. staram się omijać to miejsce, pasuje tam jak kij w oku. I choć lubię teatr, nie jestem pewien, czy moja noga tam postanie. Lubię czuć psychiczny komfort w miejscach, które odwiedzam.
   To teraz może o miejscu, które funkcjonuje tylko na papierze. A uściślając na wizualizacjach, które podsyła gawiedzi od czasu do czasu inwestor. Zapowiadane, jako epokowa inwestycja. Miejsce, gdzie deweloper zapowiedział nowoczesną tkankę miejską, nowe ulice, place. Rejon inwestycji budzi szacunek. Jest masa miejsca do zabudowania, a cały teren zupełnie zmieni swe oblicze. Dość powiedzieć, że Gdańsk dorobi się niewielkiego odcinku "metra". Tory kolejowe zostaną zabudowane, powstaną nowe biurowce... Gdzie jest haczyk? No tak, a jakże! Zbudują nam też gigantyczne centrum handlowe i kolejny multipleks! Cóż, nim teren sprzedano, każdy widział potrzebę zagospodarowania tego miejsca w jakiś sensowny sposób. Gildia, która znajdowała się wcześniej w tej lokalizacji cuchnęła cebulą i spoconymi ludźmi. A towary oferowane w tych blaszakach, to była głównie podrabiana odzież i taniocha z dalekiego wschodu. Nikt raczej - poza kupcami - nie żałował tej Gildii. Ja tym bardziej, bo zawsze unikałem takich miejsc i tak pewnie będzie też w przyszłości. Był też tam spory parking, a właściwie wielki plac zaadaptowany na niego (dawniej stały tu żaby z których spylano chińskie gacie i skarpety). Była też piekarnia, kiosk stał. Drzewa, ich było sporo. szkoda mi tych drzew, lubiłem je. Co z tego, że "samosiejki". Drzewa przydają miastu przytulności, tonują stresy, którym co dnia musimy stawiać czoła.
   Ale zawsze mamy do czynienia z "blablabla" inwestora, a potem okazuje się, że jest zupełnie na opak. Pierwsze rendery potwierdziły ponure przypuszczenia: oto powstanie KOLEJNY betonowy gigant handlowy, z dużym prawdopodobieństwem będzie tworzył zwartą bryłę. Wszystko pod dachem, począwszy od tunelu pod "Lotem", a skończywszy kilka hektarów dalej, przy magistracie. Czy to scenariusz kolejnego filmu grozy? Nie. To przyszłość tego terenu. Gigantyczne, wielopiętrowe parkingi i biurowce spoczywające na wannach z betonu, kompleks handlowy, w którym trzeba będzie zatrudnić detektywa, by odnaleźć dziatwę, która się zagapi, oraz kina do których nie przychodzą wbrew pozorom miłośnicy X muzy, tylko głodna popcornu i nachos hołota, lubiąca sobie na dodatek siorbnąć colę. Wizualizacje mocno rozczarowują, są strasznie niechlujne. Burdel i serdel, jakby rzekł Piłsudski. Bardzo przepraszam, ale włodarze Wąchocka byliby pewnie zażenowani poziomem tego projektu. Jestem przekonany, ze dobrze  ten potworek będzie się komponował z okropną obwodnicą w sąsiedztwie. Marność i lipa. Na miejscu głównego urbanisty miasta, popełniłbym seppuku. Nie mogę się denerwować, bo to źle wpływa na moje zdrowie, dlatego zakończę ten wątek. Nie wiem, czy chcę żyć dłużej na tej planecie, po tym co ujrzałem.
   A są oczywiście inne projekty. Np Wyspa Spichrzów - ale nią zajmę się kiedy indziej. Jeden projekt gorszy od drugiego. Niekiedy trafi się jakaś perełka. Ale niestety rzadko. To nie jest tak, że jestem ze wszystkiego niezadowolony. Rozbudowa linii tramwajowych, Pomorska Kolej Metrpolitalna, POG, przepiękny stadion, naprawa nabrzeży (pominąwszy niektóre odcinki), tunel pod Wisłą... Sporo inwestycji jest trafionych, aż miło popatrzeć. Ale dobrze byłoby cieszyć się ze wszystkiego. Każdy gdańszczanin chciałby, by jego miasto było najpiękniejsze. To bierze się z ambicji, dumy, potrzeby identyfikacji z miejscem zamieszkania. Serce rośnie, gdy wszystko gra jak należy. Gdy słychać muzykę, gdy współgra wszystko w jednej, pięknej harmonii. Jest też, oczywiście niemało, inwestycji rozczarowujących. Ale musiałbym pisać i pisać, a tymczasem trzeba położyć się spać. Jutro też będzie dzień. A każdy dzień dobry, by trochę ponarzekać. Lub pochwalić.
Zdjęcie od Maćka (Eclipta)

Requiem dla Wrzeszcza?

   Wrzeszcz - jedna z najbardziej urokliwych dzielnic Gdańska. Opiewana przez pisarzy, chętnie fotografowana, znana z anegdot opowiadanych przez naszych dziadków. Miejsce, w którym koncentrowało się handlowe życie trójmiasta za czasów PRL-u. Tu na początku XX wieku wzniesiono Koenigliche Technische Hochschule zu Danzig, tu funkcjonował gdański browar. Przed II Wojną Światową skupiała dużą, polską społeczność. A jeszcze wcześniej, w XIX wieku, w rejonie Jaśkowej Doliny osiedlali się najznamienitsi gdańscy mieszczanie. W zeszłym roku Wrzeszcz obchodził swoje dwusetlecie jako dzielnica Gdańska, a dwa lata temu 750-lecie. Kawał pięknej historii. 
   Bardzo dobrze się stało, że te 200 lat uczczono intensywnymi pracami rewitalizującymi urokliwy Dolny Wrzeszcz. To bardzo dobra inicjatywa, miejmy nadzieję, że ten urokliwy zakątek znów zacznie tętnić życiem i przestanie kojarzyć się z patologicznymi libacjami na zapuszczonych podwórkach. Źle, że 750-lecie Wrzeszcza "uczczono" oddaniem do użytku typowej "miejskiej autostrady", której nadano nazwę Żołnierzy Wyklętych. Myślę, że szanowni Patroni, nie byliby zadowoleni, że wiązać się będzie ich z wydaniem wyroku na tę wspaniałą dzielnicę. Bo rozcięcie dzielnicy na dwoje można rozpatrywać tylko w charakterze zbrodni na tkance miejskiej. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nie stworzono nowej, reprezentacyjnej alei, z nasadzeniami drzew i krzewów, wzbogaconej o nietuzinkową, małą architekturę. Stylowe ławeczki i takież latarnie z pewnością dodałyby polotu. Nasze dzieci i wnukowie będą przeklinać ją, za zaszczane i nieprzyjazne tunele, za te ohydne, bezpłciowe ekrany dźwiękochłonne; tak jak i my przeklinamy naszych ojców za Podwale Przedmiejskie i tę okropną estakadę w centrum miasta. Estakada wrzeszczańska też nie robi dobrego wrażenia. Naprawdę, nie mogę się do niej przyzwyczaić i zaakceptować. Uwłacza memu poczuciu estetyki i nic tego nie zmieni. Naprawdę, nie powinno się nazbyt pochopnie projektować miasta. Gdyby poddano referendum kształt tej Alei, z pewnością przepadłby z kretesem.
   Inna szkarada, którą "uczczono" jubileusz istnienia Wrzeszcza, to to monstrum wyrastające w bezpośrednim sąsiedztwie peronu SKM. Widok tych ponurych gmaszysk i wylewanych hektolitrów betonu sprawia, że mam ochotę puścić pawia! Zasypano staw, Strzyżę znowu potraktowano jak ściek, zlikwidowano Indiańską Wioskę, w planach jest przebudowa układu drogowego prowadzącego do nowego hiper-kombinatu handlowego we Wrzeszczu. Drugi potwór straszy w dzielnicy! O ile pierwszy, to taka typowa, koszmarna, postmodernistyczna Mechagodzilla, to przy projektowaniu drugiego kierowano się chyba wizjami Alberta Speera. Może i będzie jakoś tam współgrać z zabudową Starego Browaru, ale i tak pozostanie to miejsce anonimowym i zimnym. Nie wiem, czy będę chciał tam przejść się po zmroku. Wiem natomiast, że progu Metropolii nie przekroczę, gdyż gardzę takimi bunkrami pełnymi sklepów. Słoma z butów właścicielom inwestycji wyszła przy okazji zaprojektowania kładki bezpośrednio na peron. Odtąd już zawsze będą mi się kojarzyć z chciwymi cwaniaczkami. Więcej umiaru, proszę państwa! Zawłaszczanie przestrzeni publicznej w tak ordynarny sposób to przegięcie pały!
   Zachęceni bezczelnością konkurencji, włodarze innej handlowej stacji kosmicznej, czyli Galerii Bałtyckiej, zaczęli snuć wizję rozbudowy swojego potworka. Ta pycha i gigantomania jest wręcz absurdalna. Latający Cyrk Monty Pythona miałby niezły temat do poużywania sobie. Rozzuchwalili się do tego stopnia, że postawili sobie za cel dojście do torów z południa! Aby bliżej podróżnego, aby przejąć podróżnych PKM-ki dla odmiany! Ciekaw jestem, kto wpadnie na pomysł dołożenia jeszcze trzeciego centrum, kradnącego pętlę autobusową i dworzec w całości (a może już ktoś wpadł na taki kuriozalny pomysł, kto wie)... Wyobraźcie sobie to, jak w przyszłości będzie wyglądać przestrzeń między skrzyżowaniem Grunwaldzkiej / Żołnierzy Wyklętych a... Kilińskiego: jeden wielki moloch zakryty dachem, z niezliczoną ilością modnych sklepów i śmierdzących jadłodajni w amerykańskim stylu. Zgroza! Jak żyć, panie prezydencie? Jak żyć w dzielnicy przypominającej bunkier? To ma być nasz piękny, historyczny Wrzeszcz?...
   Wysokościowiec Hinesa, który wyrósł w miejscu dawnego domu towarowego, nie wiem czemu, wzbudza we mnie lęk. Nie jestem przeciwnikiem wysokich biurowców. Ba! Ekscytują mnie ciekawie zaprojektowane drapacze chmur. Ale, za przeproszeniem, pasuje on tam jak wrzód na tyłku. W sąsiedztwie Olivia Business Center, czy kompleksu Alchemia wpasowałby się z gracją. Okolice naszego pięknego stadionu też byłyby dobrą lokalizacją. Ale nie okolice popularnego Cristalu. Nie ma już co płakać jednak nad rozlanym mlekiem. Warto zebrać się do kupy i postawić władzom okoniem, przy okazji planowania dominanty w osi ul.Kościuszki. To byłoby dopełnienie zbrodni na Wrzeszczu. Stałby taki trans-former nad olbrzymimi połaciami dwóch mega-kombinatów handlowych i robił dość upiorne wrażenie. Naprawdę, można znaleźć lepsze lokalizacje na wysokościowce. Czasem umiar popłaca. 
   Miasto powinno służyć mieszkańcom. Ale można odnieść wrażenie, że głównie projektuje się je dla środków transportujących nas od punktu A do B. Nowa Politechniczna to kolejny projekt, który niechybnie zgwałci kolejny zakątek Wrzeszcza. Pod buldożery pójdą stylowe kamienice przy ul.Do Studzienki. Szkoda! Czy nie istnieje żadna możliwość zachowania tej zabudowy? Może istniałaby możliwość puszczenia linii tramwajowej jakoś na zapleczu tych kamienic? Nawet z dołączoną nitką ulicy. Do Studzienki zawsze wyobrażałem sobie jako deptak pełen urokliwych knajpeczek prowadzący do akademików. Wydaje mi się, że takie "piękne okoliczności przyrody" mogłyby przyciągnąć inwestorów i deweloperów chcących zaadaptować zabytkowe kamienice na ekskluzywne apartamenty. Za domem handlowym Jantar nie sądzę by ktokolwiek płakał.
   Przydałby się też jakiś program ożywienia pustoszejących ulic, niegdyś pełnych sklepów. Grunwaldzka, z obu stron, głównie kojarzy się teraz z bankami i instytucjami finansowymi. Sklepy już tam raczej nie wrócą, bo handel tradycyjny lekkomyślnie zastąpiono irytującymi "galeriami handlowymi". Może zapełnić tę pustkę knajpkami, barami, restauracjami? Inwestorom zaproponować preferencyjne warunki wynajmu, różne ulgi. Może ludzie wrócą na ulice? Może jeszcze jest szansa, by dzielnica nie umarła? Martwe pierzeje - niegdyś handlowe - to przygnębiający widok.
   I jak ten nasz Wrzeszcz ma wyglądać w przyszłości? Jako podupadły, zapomniany dodatek do dwóch molochów? Jako dzielnica tranzytowa? Czy może jednak bardziej przyjazne miejsce, gromadzące mieszkańców. Takie, które zachowa swój klimat. Rewitalizacja rejonu ul.Wajdeloty dała odpowiedź, że jednak można zrobić coś fajnego, dosłownie z niczego (dawno temu mieszkańcy spisali już tę część miasta na straty). Warto iść tym tropem. To jest dobry moment na dyskusję, wkrótce uchwalany będzie nowy plan zagospodarowania przestrzennego. Powalczmy o to miejsce. Wrzeszcz jest tylko jeden!

Od kopro-racji do kopro-kracji.

   Korporacje a demokracja. Wydawałoby się dwa odrębne pojęcia, ale pozostające w symbiozie. Obywatelom krajów demokratycznych wielkie konsorcja zapewniły przecież dobrobyt, podniósł się poziom życia, a świat bardzo poszedł do przodu. Idee demokracji położyły podwaliny pod budowę potężnych spółek. Obrotni przedsiębiorcy wprawili wielkie zamachowe koło gospodarki w ruch, rozpoczęła się era industrializacji. Nasz świat zaczął się zmieniać. Nikt nie przypuszczał, że zmiany będą tak radykalne, idee i pojęcia zostaną wypaczone, a świat stanie nad przepaścią. Los zgotował nam niespodziankę... 
   Jest XXI wiek, żyjemy podobno w Złotym Wieku ludzkości. Wystarczy wyjść na ulice i zwrócić uwagę na sznury pięknych samochodów sunące przez wielkie arterie przecinające bardzo zurbanizowane miasta. Cuda architektury, samoloty transportujące ludzi w dowolne zakątki globu, gigantyczne centra handlowe oferujące wszelkie możliwe dobra. Zapierające dech w piersiach konstrukcje inżynierów, wielkie i skomplikowane maszyny, potężne komputery obliczające tory gwiazd w najdalszych rejonach galaktyki, miasto na orbicie Ziemi. Dostatek, dobrobyt, globalna wioska... Fabryka Pepsi w Andach, Coca-Cola produkowana na Saharze, bary McDonalda w Tybecie. Eden. Raj. Ale odnaleziony, czy utracony?
   Smog wiszący niemal nad każdym miastem, kominy plujące dymem w niegdyś lazurowe niebo. To też widok, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić. A nie powinniśmy, przecież to nie jest naturalne środowisko człowieka. Zwierząt zresztą też nie, ale niebawem ten problem zostanie rozwiązany. Wytrzebimy faunę. Każdego dnia do historii biologii przechodzą kolejne gatunki. Nie zdążyliśmy nawet niektórych poznać. Flora też jest unicestwiana. Pełna niegdyś lasów Europa jest niemal pozbawiona drzew. Owszem, istnieją jeszcze całkiem spore lasy w Polsce, w Skandynawii. Ale to pewnie zmieni się w przyszłości. Już się zmienia. Proces formowania Ziemi trwa. Zabawne, ze pojawiają się koncepcje na terraformowanie Marsa. I na jaki obraz mamy go zmienić? Na wyjałowione nieużytki naszej planety? Tak byłoby najłatwiej - nie musielibyśmy tam nic robić. Mars już jest uterraformowany. 
   Złoża tkwiące w trzewiach naszej planety drenowane są w niewyobrażalnym tempie. Cały czas wzrasta wydobycie. Ropy, rudy żelaza, miedzie, boksytów... Wyżeramy oceany, wyciskamy z ziem uprawnych ile się da, traktując je olbrzymimi ilościami nawozów chemicznych i pestycydów. Założyliśmy monstrualne kombinaty produkujące zwierzęta, które zjadamy. Kurczaki, które nigdy nie ujrzą światła słońca i maciory karmiące młode w metalowych boksów, odgrodzone od swego potomstwa kratami. Mięso szprycowane za życia czym się da. Więcej, więcej, szybciej, dalej. Liczy się zysk. Wszystko w imię zysku. Złoty Cielec okazał się przepowiednią na kolejne millenia...
   Rabunkowa gospodarka trwa. Konsumujemy więcej, niż możemy zjeść. Kupujemy rzeczy niepotrzebne, niektórych nawet nie jesteśmy w stanie użyć. Bo brak na to czasu, w końcu większość życia tracimy na wytwarzanie dóbr, które skonsumują inni. A jeśli nie skonsumują, to się wyrzuci i wyprodukuje nowe. Kupujemy też, bo musimy jakoś wypełnić wielką pustkę która nas wypełnia. Zakup na chwile poprawia nastrój, przez kwadrans albo dwa czujemy się dobrze. Tak walczymy z wszechogarniającą nas depresją. Tak składamy nasze życie, oraz los naszego domu - Ziemi, na ołtarzu konsumpcjonizmu. Tak, to nasza nowa religia. Największa i najpowszechniejsza z dotychczasowych. Bóstwem jest produkt.
   Euro, dolary, juany i franki. Przeliczamy wciąż, od samego rana, podczas prysznicu i goląc się. Nasze głowy wypełniają funkcje matematyczne, algorytmy biznesowe, oraz wyrafinowane modele ekonometryczne. Wciąż zadajemy sobie pytania: jak zarobić więcej, jak lepiej sprzedać siebie i dobra konsumpcyjne, które wytwarzamy. Akcje, obligacje, polisy, derywaty, kursy... Jak połączyć kilkanaście kredytów konsumenckich w korzystny konsolidacyjny? Jak spłacić długi z każdej z pięciu kart kredytowych? I co kupić na prezent dziecku, bo idzie Gwiazdka. Gwiazdka - prawdziwy szał zakupowy. Firmy handlowe żyją od Gwiazdki do Gwiazdki; wtedy generuje się największe zyski. Wówczas trzeba sprzedać najwięcej, by przetrwać chudsze miesiące. A co, jeśli się nie uda? Fiasko, odrzucenie społeczne, degradacja z klasy średniej do tej najniższej, niewolniczej. Status poleci nałeb na szyję, gdy zaczniemy kupować buty w niemieckiej sieci znanej z marketów. To nie to, co kupić doskonałe obuwie w galerii handlowej, od uznanego producenta. Nieważne, że założymy je tylko dwa-trzy razy, a potem te kilka stów pokryje wieczny kurz, skończą na wysypisku. Tam może dostaną szanse na drugie życie, być może jakiś kloszard zacznie je nosić. Bezdomni w niezbyt mocno używanych butach od Salvatore Ferragamo, zajadający się nieświeżym kawiorem, śpiący w pustostanach biurowców upadłych firm - to coraz bardziej znak naszych czasów. Prestiż cechuje nawet tę grupę społeczną.
   Na przeciwległym biegunie mamy samą śmietankę, elitę elit. Władcy świata, właściciele globalnych korporacji oferujących coraz więcej nowoczesnego gówna klientom. Kopro-kracje. Posiadacze zasobów, ludzkości, planety, chciwie spoglądający na pobliskie planety. Oni mogą wszystko. Mają nieograniczoną władzę i środki. Nie muszą przejmować się prawem, systemami rządów. Taki jest Nowy Porządek Świata. Top menedżerowie zarabiający kilka-kilkanaście kawałków euro na godzinę. Najlepsi kasują kilkadziesiąt. To zupełnie inny świat, inna rzeczywistość. Ludzie, którzy właściwie nie mają żadnego kontaktu z rzeczywistością. Swe życie podporządkowali jedynie zyskowi. Tych bezdomnych zysk zniszczył. Zysk jednego bossa pierwszoligowej spółki, to dziesiątki tysięcy tych wykluczonych. Jednych i drugich dzieli przepaść większa niż między Cesarzem, a żebrakiem w przedwiecznych imperiach. Trzeba dlatego tak mocno pilnować, by nie spaść ze szczytu. Upadek boli. Szczurów nie brakuje. Przyjaciel potrafi wbić nóż w plecy za ładniejszą michę. 
   Nigdy w historii tej planety nie było takich kontrastów. Smukłe wieżowce w otoczeniu wielkich połaci slumsów. Ultranowoczesne szklane domy, o których nawet nie śnił Żeromski. Bogaci bossowie korporacji obserwują tę hołotę przez przyciemniane, dźwiękoszczelne okna, w klimatyzowanych apartamentach, noszący krawaty w cenie Mercedesa i zapinki do mankietów wartości mieszkania w przeciętnej dzielnicy. Obserwują i rozmyślają, jakby zapłacić im mniej, by więcej pracowali? By można było otworzyć kolejne kopalnie, ustanowić odwierty. Trzeba maksymalizować zysk. Produkt. Zysk. Produkt. Korporacja. Gówno. Kopro.
   Jak rzucić na kolana Tajlandię, jak zniszczyć Bhutan? Jak zmienić ekipę rządzącą w Polsce i doprowadzić do impeachmentu prezydenta USA? Gdzie zainstalować kolejne marionetki? Jak zmusić skandynawów do przymusowego szczepienia na grypę? Jak wycisnąć więcej? Gdzie można jeszcze wydobyć pallad? Korporacje są bezwzględne i nie można ich już kontrolować. Szarych obywateli utrzymuje się jeszcze w przekonaniu, że administracja państwowa jeszcze nad wszystkim panuje, jeszcze ma realne rządy. Ale to fikcja. Pic polega na tym, by ludzie w to wierzyli. Demokracja zastąpiona została korpo-kracją. Taka gówniana forma szczytnej idei: kopro-kracja. Politycy, skorumpowani i wybierani w zaciszach gabinetów korpo-bossów, zostają wystawiani w wielkich castingach wyborczych. Odpowiednio zmanipulowana przez media głównego nurtu tłuszcza - a jakże, należące do wielkich korporacji - zapewnią ciągłość drenowania planety. W pewnym momencie nie będzie już niczego, co można wykraść Ziemi. Zabraknie wolnych parcel. Runą rynki zbytu. Zabraknie produktu. System zeżre własny ogon, wielka piramida finansowa - którą jest - runie. Co będzie dalej?
   Wszystko się popieprzyło. To, co nas otacza, to wszystko na opak. Nie tak powinno wyglądać nasze życie. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek się opamiętamy, czy już jesteśmy straconym gatunkiem. Może Obcy przyglądają się nam właśnie w wielkim, kosmicznym uniwersytecie. Właśnie poznają jak cywilizacja niższego rzędu pędzi ku zatraceniu. Jak upada, nim wzniesie skrzydła i osiągnie gwiazdy. Może nie wiedzą nawet jak nam pomóc? Może nie powinni? Bawimy się, tańczymy na własnym grobie. Ale jeszcze myślimy jak na nim zarobić. Dobra stypa musi kosztować. Stypa to też produkt. 
   Zrównoważony rozwój, odpowiedzialna gospodarka surowcami, powściągliwość w konsumpcji - tak powinno to wyglądać. Ale póki ten ład trwa, to się nie zmieni. Należałoby to wszystko rozmontować i urządzić na nowo. Ale jak to zrobić, skoro wszechmocna i wszechwładna elita nie pozwoli na to. Środki ma nieograniczone, może wywołać dowolne wojny (w ten sposób arbitralnie redukuje się przyrost naturalny). Wszelkie działania, jakie podejmiemy, zostaną szybko storpedowane. Jak tu się zresztą zorganizować, skoro śledzą każdy nasz ruch? Wielki Brat patrzy, wszystko widzi, gromadzi dane. Microsoft wie więcej o obywatelach Hiszpanii, niż jej rząd. Google dysponuje dokładniejszymi danymi o mieszkańcach całej planety, niż mógłby wcześniej wymarzyć sobie dowolny satrapa. Nie da się walczyć, dysproporcja jest zbyt duża. Korporacje to przeciwnik nieosiągalny. To już koniec. Tak właśnie wygląda nasz Złoty Wiek.

Prezydent hańby

   27 marca 2015 roku. Kraj, o którym mówi się, że jest "wolny" i "niepodległy". Szczególnie partia rządząca stara się utrzymywać takie pozory, choć w kuluarach - szczególnie w luźnych rozmowach przeprowadzanych w restauracjach - mówi się już bez ogródek, że to "chuj, dupa i kamieni kupa". I oto członek tejże partii, na dodatek pełniący funkcję prezydenta miasta, składa kwiaty na cmentarzu krasnoarmiejców, czcząc umowną rocznicę zagłady Gdańska. Tak, zagłady. Nie ma co upiększać faktów i nazywać gówna twarogiem, jak to mawiała moja babcia. 70 lat temu nie wyzwalano tego pięknego miasta. Miasto zdobyto, by potem zniszczyć. By przegnać wielu rdzennych mieszkańców. By pastwić się nad ocalałymi, grabiąc z resztek dobytku i gwałcąc kobiety. By przez dwa tygodnie burzyć miasto, przeprowadzając naloty dywanowe. By podpalać, siać terror, zabijać. Nie, stanowczo uważam, że składanie kwiatów na grobach żołnierzy radzieckich to kpina i gloryfikacja zbrodniarzy wojennych! Czy prezydent miasta z równym zapałem składałby też kwiaty na mogiłach żołdaków SS i Wehrmachtu?
   Czuję się zniesmaczony i wstyd mi za tę demonstrację pogardy dokonaną przez najwyższego urzędnika miejskiego. Co najbardziej oburzające, pan Adamowicz składał hołd najeźdźcom ze wschodu, w asyście... Kompanii Honorowej Marynarki Wojennej w Gdyni!!! A Polacy walczący w głębokiej konspiracji z Niemcami i Rosjanami spoczywają jak psy, w bezimiennych mogiłach. Im nie przysługuję godziwy pochówek w asyście honorowej. O nich się nie pamięta.
   Tak jak zapomina się o bojownikach Gryfa Pomorskiego, których Armia Czerwona wywiozła prosto z Obozu Koncentracyjnego Stutthof prosto do łagrów w głębi Związku Sowieckiego. Tak jak nie pamięta się o mieszkańcach miasta spalonych żywcem w Kościele Św. Józefa. Albo o zamordowaniu pacjentów szpitala przy Politechnice Gdańskiej. Można wyliczać kolejne zbrodnie sowieckie, ale zajmie to sporo czasu.
   Stalin jasno postawił sprawę: Gdańsk należy zniszczyć, zetrzeć z powierzchni ziemi. To miał być symbol tej wojny. Największe jej "fajerwerki". Starzy gdańszczanie wspominają, jak ruskie obsypywali kamienice fosforem, dla lepszych efektów wizualnych przy podpalaniu. Starzy gdańszczanie pamiętają, przekazali to co widzieli swoim dzieciom, wnukom i prawnukom. Oni wiedzą jak było naprawdę, a było zupełnie inaczej niż w sfałszowanych podręcznikach historii, z których czerpaliśmy wiedzę w peerelowskich szkołach.
   Pan prezydent może nie jest świadom, może nie miał kto mu opowiedzieć o bolesnej przeszłości tego pięknego miasta. A szkoda, bo powinien. Pełni przecież bardzo zaszczytną funkcję... W głowie nie mieści mi się jak można tak się zhańbić! Żenująca sprawa. Kończ waćpan, wstydu oszczędź...

piątek, 27 marca 2015

Trójmiasto czy Wolne Miasto Gdańsk?

   Gdy ktoś użyje sformułowania Trójmiasto, wszyscy wiedzą o jakie miasta chodzi. Dzieciaki na Śląsku i emeryci w Lublinie, sprzedawcy oscypków w Krakowie i rolnik spod Szczecina; wszyscy wiedzą, że chodzi o Gdańsk, Gdynię i Sopot. Takie to oczywiste przecież. Kaszubi nazywają je Trzegard... Ale jak to się stało, że przyjęło się tak mówić o wspomnianych miastach? I czy rzeczywiście taki organizm miejski jak Trójmiasto istnieje? 
   Początków Trójmiasta możemy doszukiwać się w 1939 roku, gdy Niemcy postanowili zagarnąć wszystko co polskie. Wyciągnęli więc łapska ku Gdyni, przemieniając ją na Gotenhafen, Przystań Gotów. Swoją drogą ciekawe, że temu bardzo młodemu miastu, perle polskiego modernizmu, przyklejono taką właśnie łatkę. Nic się nie zgadzało. Ale za to zrobiono pierwszy krok, by Gotenhafen połączyć z Freie Stadt Danzig.
   II Wojna Światowa zaczęła jednak dobiegać końca. Przybyła Armia Czerwona i postanowiła trzy miasta "wyzwolić". Najgorzej na tym "wyzwalaniu" wyszedł Gdańsk, gdyż czerwona swołocz postanowiła miasto zrównać z ziemią. Stalin wydał rozkaz, by urządzić tu największe fajerwerki tej wojny. Taki symbol. Tu rozpoczął się ten tragiczny w dziejach ludzkości konflikt, a więc trzeba było odpowiednio zaakcentować zdobycie Gdańska. Istotnie, fajerwerki trwały długo po zajęciu grodu nad Wisłą. Dwa tygodnie dywanowych nalotów, bomby zapalające. Tu i tam krasnoarmiejcy wzniecali też pożary własnymi rękami, niekiedy dosypując fosforu dla lepszych efektów wizualnych. Ludność grabiono, plądrowano domy użyteczności publicznej. Najgorzej miały kobiety, które gwałcono. Zagłada miasta, żadne tam "wyzwolenie". Sopot też nieźle oberwał. Gdynia na szczęście stosunkowo najmniej ucierpiała w tamtych dniach.
   Po Armii Czerwonej przyszli nowi, komunistyczni panowie. Nastał czas socjalizmu. Nastało nowe, więc trzeba było zatrzeć wszelkie ślady po tym co było kiedyś. Wspominanie Wolnego Miasta Gdańsk mogło się źle skończyć. Przesiedlono więc rodaków z utraconych Kresów, nakazano im odbudować... Trójmiasto. Taki był plan zaakceptowany na egzekutywach jedynie słusznej partii.
   Trójmiasto zapełniło więc lukę po Freie Stadt Danzig. To czerwoni kacykowie ukuli ten termin i wpoili go mieszkańcom regionu. Trójmiasto to termin wywodzący się z nowomowy partyjnej. Propagandowy pomysł, by wykorzenić z głów klasy robotniczej wszelkie zaszłości historyczne. Neologizm przyjął się i okrzepł podczas trwania PRL-u. Śląscy harcerze, rolnicy na Ziemiach Odzyskanych, górale handlujący oscypkiem na Krupówkach, kolejni sekretarze PZPR, redaktorzy telewizji i strajkujący stoczniowcy - wszyscy mówili o Trójmieście. I tak, w miarę pokoleniowych zmian, niemal zarzucono wiedzę o tym, co było przed 1939 rokiem. Wielki sukces edukacji alternatywnej.
   Ale wbrew pozorom Trójmiasto to był w zasadzie termin funkcjonujący głównie w mowie potocznej. Tak naprawdę nie zrobiono wiele, by scalić w jedną aglomerację trzy nadbałtyckie miasta. W zasadzie miasta ze sobą konkurowały. Odrębne zakłady organizujące komunikację miejską, odrębne stocznie, dublujące się porty. Różnic było bardzo dużo. Miasta wcale nie stały się kompatybilne. Wyjątkiem była chyba tylko Szybka Kolej Miejska, która najbardziej integrowała Gdynię, Sopot i Gdańsk. Może jeszcze Obwodnica Trójmiejska. Dalszych działań zaniechano. Może to dobrze, a może nie. Zależy jak na to patrzeć.
   Z punktu widzenia - bardzo nielicznych - rdzennych mieszkańców Gdańska i Sopotu, to dobrze. Cała integralność historyczna tych dwóch miast zostaje zachowana. Nie wszyscy lubią być przypinani na siłę do Gdyni. No i ta duma: gród nad Motławą istnieje tu od ponad tysiąca lat, a przecież wówczas Gdynia to było kilka rozsypujących się chat rybackich. Z punktu widzenia gdynian - też dobrze! Oni jakoś do Gdańska nie pałali żadną miłością, zawsze napuszczano ich na "Niemców" z południa. Zresztą w Gdyni istnieje znacznie większy odsetek autochtonów od dziada pradziada (dalej już nie, bo jako miasto funkcjonuje mniej niż 90 lat). Gdynia to miasto, w którym jego mieszkańcy są zakochani. Gdynia tak naprawdę nie ma mieszkańców, tylko fan-club. A fan, jak wiadomo, zawsze będzie wyolbrzymiał zalety, zapominał o wadach i kochał na zabój. Gdynianie też są dumni. Mimo tych wszystkich przetasowań etnicznych, które dotknęły region po II Wojnie Światowej, świadomość miejsca zamieszkania jednak istnieje.
   Ta świadomość wróciła po upadku komuny. Mieszkańcy nagle, głodni historii w PRL zakazanej, zaczęli ją zgłębiać. Gdańszczanie zaczęli gromadzić stare zdjęcia, pamiątki; poszukiwali swego miejsca w millenium. Gdynianie wykorzystali to na swój sposób, bezczelnie nazywając swych sąsiadów Szkopami (choć o krajan Goethego tutaj naprawdę niełatwo). Gdańszczanie oczywiście nie pozostali dłużni, pogardliwe słowo "śledzie", to najlżejsza z obelg. Tak naprawdę to większość mieszkańców "Trójmiasta" jednoczy... nienawiść względem siebie. Każdy, kto bywał na derbowych meczach piłkarskich, rozgrywanych przez Arkę i Lechię o tym zaświadczy (zamieszki po meczach często wylewały się poza stadion i trwały wiele dni). Będąc w Gdańsku lepiej nie przyznawać się do gdyńskiego adresu zamieszkania, bo można dostać po pysku. I na odwrót. 
   Myliłby się ten, który twierdziłby, że ta rywalizacja ma miejsce jedynie na pojedynkach zwaśnionych klubów! O nie! Ten konflikt istnieje na każdej płaszczyźnie życia i funkcjonowania trzech miast. Nieliczne wyjątki tylko potwierdzają regułę. Walka toczy się w sferach biznesowych, a nawet administracyjnych. Prezydenci miast, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą. Ich poprzednicy też nie pałali do siebie miłością. O dobrej współpracy można powiedzieć tylko w odniesieniu do Gdańska i Sopotu. ERGO Arena stojąca na granicy obu grodów to taki jej pomnik. Zdobywanie pieniędzy ze środków unijnych na wspólne inwestycje? Oczywiście. Obydwa miasta od dawna lobbują za poprowadzeniem nowego łącznika z Obwodnicą, tzw Trasą Zieloną. A Gdańsk i Gdynia? Nie ma miesiąca, by nie darto kotów. Rywalizacja niekiedy jest brutalna i bezwzględna. Każde z miast chce więcej wyrwać dla siebie, kosztem unifikacji w jedną aglomerację. Tristar, system inteligentnego zarządzania ruchem, póki co jest chyba największym programem realizowanym wspólnie (oczywiście nie bez obwiniania się nawzajem za różne aspekty jego wdrażania). Integracja ścieżek rowerowych - niechętnie, bo niechętnie, ale jest pomału realizowana. Wspólny bilet? Wolne żarty. To się pewnie nie uda, a jeśli już to nieprędko. 
   Jakiś czas temu jednak udało się zgromadzić napuszonych włodarzy miast pod jednym dachem, by parafować tzw Kartę Trójmiejską. Pojawiła się iskierka nadziei na jakieś sensowne nawiązanie współpracy między miastami. Po raz pierwszy właściwie "Trójmiasto" miało szansę zaistnieć poza językiem potocznym i nowomową partyjną. Ale gdzie tam! Wkrótce Gdynia storpedowała całe porozumienie i wymarzyła sobie własne lotnisko na Babich Dołach. Cały sens budowy Pomorskiej Kolei Metropolitalnej został poddany w wątpliwość. Inwestycja, mało sensowna i powstała w wyniku chorych ambicji tak naprawdę, nie spotkała się też z akceptacją w sferach zarządzających funduszami europejskimi, w Brukseli. Zresztą nie tylko urzędnicy z tej współczesnej Wieży Babel zwracają uwagę na tę paranoję trójmiejską. Turyści przybywający tu co roku, też narzekają na niezgraną z sobą infrastrukturę itd. Sami robimy sobie pod górę w ten sposób. Doskonała antyreklama. 
   Zawiść o wsparcie unijnymi funduszami jest ogromna. Tak się złożyło w ostatnich latach, ze Gdańsk stał się większym beneficjentem owych funduszy, co oczywiście spotkało się z oburzeniem gdynian (wcześniej było dokładnie na odwrót, gdańszczanie zazdrościli gdynianom). Konkurencja zamiast zmniejszać się, wydaje się nabierać tempa. Jedni drugim podrzucają sobie świnie nawzajem, kombinują jak pognębić rywala przy byle okazji. Reszta kraju ma niezły ubaw z tego powodu.
   Może zatem warto zaakceptować ten stan rzeczy? Po co scalać w jedno coś, co nie ma szans powodzenia? Nie ma sensu kupować kredensu, jak mawia się. Trójmiasto to mit. Trójmiasto to taki kwiat paproci - słyszy się o nim w legendach, nikt w niego nie wierzy. Szczególnie my, zamieszkujący te trzy miasta. Nie jesteśmy kompatybilni i nie sądzę byśmy tacy stali się w przyszłości. Ta aglomeracja nie ma żadnej przyszłości. Gdańsk nigdy nie zgodzi się na to, by stracić swą pozycję. Gdynia nigdy nie uzna wyższości większego sąsiada i będzie chciała przewodzić w tym związku. A Sopot? Sopot zawsze pójdzie za Gdańskiem. I okazuje się, że duch Freie Stadt Danzig trwa. Jedyna sensowna przyszłość to dwa związki miejskie. Trójmiasto - czemu nie? Ale w innej formie. Istnieje rozwiązanie, które zadowoli dumnych gdynian: przewodnictwo w strukturze, której oś będzie zwrócona na zachód, w stronę Rumi i Redy. Może nawet jeszcze Wejherowa. Tu niegdysiejsze Gotenhafen ma szansę stać się liderem. W tym związku zachodzi chemia i to może wypalić. A Gdańsk i Sopot? Może czas, by odbudować dawne struktury Wolnego Miasta. Zaprosić jeszcze Pruszcz Gdański do tej koalicji. Mielibyśmy dwie aglomeracje zamiast jednej. I wilk byłby syty i owca cała. Może to jest ten właściwy kierunek przemian?
   W ten sposób powstałyby też podwaliny większej autonomii Gdańska w przyszłości. Wielu gdańszczan chciałoby żyć w całkowicie Wolnym Mieście. W odrębnym organizmie państwowym, we własnym kraju. Może niewielkim, ale Liechtenstein czy Kosowo też nie są ogromnymi państwami. Pojawiłaby się alternatywa do życia. Z pewnością dalibyśmy sobie radę żyć na własną rękę i na własnych warunkach. Być niezależni. I dać Gdyni szansę na budowę jej własnej aglomeracji. Ale już niekoniecznie wolnej i niezależnej. Wolność jest dla tych, którzy o nią walczą.

środa, 25 marca 2015

Fasadowa demokracja

   Wydaje ci się, że żyjesz w wolnym i niepodległym kraju? W suwerennej Rzeczpospolitej Polskiej, na której czele stoi Prezydent? Wierzysz w tę całą szopkę z niezawisłymi sądami, władzą ustawodawczą i szczytnymi ideami demokracji? Och, bardzo mi przykro, jesteś w błędzie. 
   Być może, gdy byłeś mały, naiwnie pomyślałeś sobie, że zmienisz świat? Nawkładali ci do głowy te wszystkie puste slogany o konstytucji, mamili równymi szansami i wolnością. Nauczyli, byś brał udział w każdych wyborach. Nakłamali, ze twój głos może zmienić świat... Jest taki kawałek Depeche Mode, "New Dress". Tam też tekst przekonuje, że możesz zmienić świat. Może i mógłbyś, ale na pewno nie w ten sposób. Może zmieniłeś nawet, ale dlatego, że miałeś odpowiednie przeszkolenie, wiedzę, ustosunkowanych rodziców i znajomych i na tym polegała twoja praca. Szary, przeciętny zjadacz jajecznicy ma jednak od początku do końca przesrane i niewielki wybór: albo pozostanie lemingiem posługującym się schematami, które mu wpojono, albo przejrzy na oczy, zbuntuje się i wykluczy się sam ze społeczeństwa. Tak czy owak, na nic nie wpłynie, niczego nie zmieni.
    Zakładam jednak, że nie stoisz za projektem "III RP" i nie ty obmyślałeś konstrukcję tego państwa. Ani nie wykonywałeś rozkazów, w konsekwencji których ten kraj zaistniał. A mógł zaistnieć tylko dzięki przyzwoleniu znacznie potężniejszych struktur, niż marionetki pokazywane w telewizji przy okazji parad i uroczystości. Zawsze jest tak, że prawdziwa władza kryje się w cieniu, dyskretnie unika zainteresowania sobą. Ale zawsze tak przecież było. Wszelkie próby zdemaskowania osób sterujących tym światem z dalszego planu, zawsze kończą się niepowodzeniem. Muszą. Gdy ma się do czynienia z tak potężnymi ludźmi, od razu jesteś na straconej pozycji. Najgorzej, gdy zdobędziesz jakieś kwity, które mogą rzucić nieco światła na machinacje elity. Ale to zdarza się naprawdę rzadko, gdyż doświadczona i wszechmocna grupa trzymająca w rękach realną władzę, nigdy nie dzieli się z nikim niczym. Wyciekające rewelacje wyciekają dlatego, że mają wyciec. A gdy ktoś, z jakichś powodów, zechce ujawnić jakieś zawstydzające fakty, kończy najczęściej jako "samobójca". Tak to już jest. Inni, tacy jak ja, mogą tylko podzielić się wnioskami płynącymi z własnych obserwacji. A przecież bardzo łatwo wyszydzić wówczas taką osobę, często poprzez tradycyjną łatkę "wyznawca spiskowej teorii dziejów". To kojarzy się wybitnie pejoratywnie. Człowiek od razu jest skazany na wytykanie palcem i niezbyt pochlebne komentarze. Najwyżej można trafić do domu wariatów, ale czy to takie złe?
   Możni tego świata od zawsze manipulowali mapą świata. Polska to pojawiała się, to znikała z tej mapy. Podobnie jak inni, pomniejsi gracze na arenie światowej. Jeśli już pojawiliśmy się, to zawsze w jakimś celu, albo było to po prostu na rękę potęgom. Ład jałtański, który - jako jedynego zwycięskiego "alianta" - rzucił nas w paszczę czerwonej hydry, w końcu rozsypał się. Musiał. Plan od samego początku to zakładał, była to tylko kwestia czasu. W połowie lat 80-tych jasnym stało się, że nadchodzą zmiany. Rozpoczęto bardzo szybki demontaż żelaznej kurtyny, przygotowywano grunt pod nowy porządek świata. Organizacje wywiadowcze Zachodu, kooperując z sobą, miały pełne ręce roboty. Trzeba było przeorganizować istniejące struktury w takich krajach jak Polska, Czechy, Węgry... Trzeba było rozbić Jugosławię, bo nijak nie wpasowywała się w projekt nowej Europy. Należało zdestabilizować giganta - Związek Sowiecki. Podzielić mapę. Tam, gdzie to możliwe zrobiono to bezkrwawo, bo operacja była jednak dość gigantyczna. Praktycznie, po co komplikować coś, co można załatwić pieniędzmi, lub obietnicy zbicia fortun? Każdy na to pójdzie. W niektórych krajach należało zastosować bardziej gwałtowny wariant. Ceausescu nie miał naturalnych rywali i nie zamierzał rozpieprzać swojego folwarku, stracono więc jego. Milosević też nie palił się do rozbiórki federacji, na której czele stał. Szybko zadbano, by wyłonić różnych kacyków to tu, to tam i rozpętać piekło. Jak Jugosławia się wykrwawiła, rychło przyjęła nowy plan.
   Wracając do pieniędzy - to najlepszy sposób by rozmiękczyć najtwardszych oponentów. Niekiedy wystarczają kobiety, ale jednak - z całym szacunkiem dla nich - nie dysponują aż taką mocą sprawczą. Jak ktoś ma wystarczająco dużo klopsu w kieszeni, może przebierać sobie w kobietach. I tak w latach 80-tych do Europy Wschodniej zaczęto transferować coraz większe pieniądze. CIA i inne agencje smarowali łapska oficerów szkolonych wcześniej na najlepszych, moskiewskich uczelniach. Za coś trzeba było pracować. Nikt zdemoralizowany wystarczająco mocno przez kuriozalny system socjalistyczny nie zechciałby kiwnąć palcem za "Boga, Honor i Ojczyznę". takie rzeczy trzeba załatwić. W Polsce zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu "spółki polonijne" i inne projekty joint-venture. Zabawne, że większość padła tuż po 1989. Zabawne? Nie. Zaplanowane.
   Wywiad wojskowy, który w latach 80-tych wypracował sobie w PRL pozycję hegemona, obsadzając swoimi ludźmi lukratywne stanowiska, kombinował jakby tu zapewnić sobie spokój i szmal w "III RP". Trzeba było wyszkolić opozycję, wyuczyć co mają robić w przyszłości, poinstruować kto tak naprawdę ma rządzić. Dla kogo pisać ustawy, tworzyć prawo. Kto ma wygrywać w kontraktach obliczonych na zbicie wielkiego siana. Kogo dobrze ustawić, na kogo chuchać i dmuchać. Nad kim ma być rozłożony parasol ochronny, kto jest nietykalny, a kogo trzeba zepchnąć na dalszy tor. Dlaczego niektórzy prominentni opozycjoniści, wcześniejsi trybuni ludowi, nagle przestali się liczyć? Bo nie przystąpili do układu. Mówią wam coś nazwiska Gwiazda, czy Walentynowicz?
   Za wszelkie przewiny, terror stanu wojennego, nękanie uczciwych ludzi oskarżono SB. Zrobiono z niej kozła ofiarnego. Mało kto zadawał sobie przecież pytanie, co ma wspólnego SB z wojskowymi, którzy mieli w rękach skupioną całą władzę. SB była tylko narzędziem w rękach większych cwaniaczków. WSI pociągało od dawna za sznurki. Agentura wojskowa najprawdopodobniej przejęła władzę już za czasów słynnej akcji "Wisła". Od czasu do czasu ktoś wywodzący się ze struktur związanych z SB, tak jak generał Milewski, dochodził na jakieś tam eksponowane stanowiska, ale głównie dlatego, że wypadało stworzyć pozory. Generał w ciemnych okularach, oraz diaboliczny Czesiek mieli w ręku wszystkie sznurki.
   I tak zrodziła się, wśród powszechnego aplauzu, Trzecia Rzeczpospolita. Bardzo dziwny kraj, efemeryczny dosyć. Bardzo szybko wpięto nowy establishment w struktury organizacyjne zaprojektowane przez wysoko uprzywilejowanych trepów. Okrągły Stół? Bajeczka sfabrykowana na potrzeby ciemnej masy. Magdalenka? Miejsce, w którym urządzono popijawę, zatwierdzając ostatecznie trud operacyjny kilku poprzednich lat. My tu wiwatowaliśmy, że oddano Orzełkowi koronę, a swołocz urządzała się w nowych warunkach. Znikały miliardy z FOZZ, powstawały nowe latyfundia na cichych obrzeżach wielkich miast. Afera goniła aferę, w pewnym momencie wszyscy stracili rachubę ile szmalu zaczęło ginąć. Sumy szły w miliardy dolarów. Rodzimi oligarchowie pozakładali swoje telewizje, browary, fabryki. Gdzieś trzeba było lokować kapitał kombinowany już u schyłku epoki socjalizmu. A że byli nietykalni, z wiadomych powodów, szybko nabijali swoje sakwy coraz bardziej. Spieniężano wszystko, co się dało. Huty, kopalnie, cały potężny przemysł PRL-owski (jakby nie patrzeć, to była jednak gigantyczna fortuna - kontrakty, sprzęt, hale produkcyjne, technologie, złoża itd). Szary człowiek sprzedawał gacie i skarpetki na łóżkach polowych, zima nie zima, lato nie lato. Kowalski dymał od rana do nocy w swojej żabie, a Nowak tracił zdrowie próbując związać koniec z końcem, biorąc nadgodziny w stoczni. W tym czasie dawni kacykowie peerelowscy opływali świat na swoich jachtach, oblatywali go w swoich samolotach i helikopterach. Co rusz jednak ten czy tamten dochodził do wniosku, ze coś tu nie gra. Coś jest nie tak. Wtedy nastały czasy "mafijnych rozgrywek". Nagle okazało się, że istnieje mafia w Polsce! No, ale takich organizacji nie zakłada się na obozach harcerskich, przy ognisku. To po prostu grupy operacyjne wywodzące się z agenturalnej przeszłości. No i oberwał ten, tego uciszono, temu porwano dziecko. Na X pojawiły się "kwity", a Y został zastrzelony. Zawsze znajdzie się rozwiązanie. Ostatnio najmodniejsze są "samobójstwa".
   Gdy ktoś próbował podnieść rękę na wszechpotężną w naszym kraju agenturę wojskową, zawsze mu ją odrąbywano. Tu spadł samolot typu CASA, tam spadł kolejny. Ten zginął w wypadku. Tu przemielono samolot rządowy, w którym "przypadkiem" znalazła się cała niewygodna ekipa. A kto utrzymuje się u sterów władzy? No cóż, cały czas "opatrzność" czuwa nad tą spolegliwą ekipą wywodzącą się z ROAD. Ta, która miała wiele nazw... UD. KLD. UW. PO... Zawsze te same nazwiska. Czy to w głównych rolach w filmie "Nocna Zmiana", czy w innych ważnych momentach dla funkcjonowania kraju. Pamiętacie, jak Milczanowski oskarżył Oleksego, Kwaśniewskiego i Millera o agenturalność względem Moskwy? Poważny zarzut. Ktoś powinien dożywać swych dni w ciężkim więzieniu. Tak się jednak składa, że nikt nie siedzi. Pieniążki przeszły z rąk do rąk, kogoś tam przesunięto na dalszy plan. Na jakiś czas. Media nie są zainteresowane, by wrzucać granat do własnego szamba. Szamba związanego z rządzącym Układem. 
   Tak, Układ istnieje, to nie jest żaden mit. Choć wystarczająco temat wyszydzono. Spójrzcie, dlaczego niektórych się nie tyka, a innych niszczy? Pamiętacie przemysłowca Kluskę? No komuś nie pasowało, ze zbił majątek, to go dojebali za pomocą Fiskusa. Przedstawiono mu zarzuty... Imperium Kluski przestało istnieć. Ale te z firm założone przez tajne służby, które miały w przyszłości generować im zyski, istnieją i mają się dobrze. Przychodzi zresztą zmiana pokoleniowa... Dzieci starych wyg trzeba jakoś wmontować w tenże Układ. Syn szefa WSI przejmuje np stery w firmie, będącej oczkiem w głowie pana Krauzego. Nie wierzycie? Zapytajcie wujka google'a i wyciągnijcie wnioski. 
   Cała nasza gospodarka, PKB i demokratyczne struktury to jedna wielka lipa. Cyrk, na którego arenie rozgrywa się przedstawienie dla maluczkich, dla bezimiennych lemingów zasiadających w ławkach, klaszczących i buczących gdy trzeba. Orzeł w koronie, ładny szyld "III Rzeczpospolita Polska", wybory prezydenckie, parlamentaryzm, "wolne media", wszystkie te szczytne i piękne idee którym z taką perwersją wycierają sobie mordy przeróżne autorytety (a)moralne w tym kraju, to wszystko jeden, wielki kabaret. Wszystko przepadło, nie ma czego bronić nawet. Wkrótce stracimy lasy. Nie ma już co ukraść, na czym zrobić geszeftów. Ale to bandyckie towarzystwo i tak już się ustawiło, ich dzieci, wnukowie i prawnukowie mają zapewniony byt. Ale my, Naród, już nie bardzo. Dlatego nas pozbędą się w konflikcie, który został już wywołany. Wojna, która przyjdzie, zburzy doszczętnie tę całą fasadową demokrację, w którą każą nam wierzyć. Nie ma żadnej "demokracji", nie było jej i nigdy nie będzie.
   Nasi rodzimi władcy, sterujący nami jak im się zachce, są... sterowani przez większych graczy. Globalną elitę, która ustala Porządek. System, który narodził się na dobre po II Wojnie Światowej, potrzebował nowych rynków. Piramida finansowa, którą w gruncie rzeczy jest, potrzebuje coraz więcej i więcej. Dlatego zburzono Stary Ład. Globalne korporacje rozpoczęły ostateczną rozgrywkę o przyszłość. O zabezpieczenie reszty złóż, o nowe terytoria. O wprowadzenie Nowego Porządku Świata. O zdominowanie tej planety. I tak się stanie. Ciekawe, ile tym razem zginie ludzi? Miliard?... To się zdarzy. Pocieszającym może się wydać to, ze wszechpotężni oligarchowie polscy są i tak ledwie karaluchami dla realnych posiadaczy planety. Choć właściwie to żadne pocieszenie, gdy uświadomisz sobie, jakim ty jesteś pyłkiem w tej grze. W grze, która przerasta ciebie. I ciebie. I mnie.

wtorek, 17 marca 2015

Rewolucja

   Wielu z nas chciałoby zmian. Na różnym szczeblu i z różnych powodów. Nie odpowiada nam wiele rzeczy i zjawisk: ubrudzone od koryta mordy sprawujące rządy nad nami, chciwe korporacje roszczące sobie prawa do naszego życia, gospodarka kraju, zwyczaje praktykowane przez złamane społeczeństwo. Kontestujemy cały ten ład społeczny, najchętniej zmienilibyśmy wszystko według naszego uznania. Niejednokrotnie mamy dość, krew nas zalewa i mamy ochotę chwycić za grabie i rozpierdolić cały ten Babilon. Tłuc, rąbać w bezrozumnym szale, dać upust swojej złości. Jebać kurwy siekierami, jak leci!
   Chcemy rewolucji, deklarujemy to w rozmowach ze znajomymi i komentarzach do internetowych serwisów. Odgrażamy się temu czy innemu, mamy niejednokrotnie obmyślony szeroki wachlarz tortur, którymi uraczylibyśmy nasze ofiary. Ale czy to nasze gadanie ma jakikolwiek sens? Czy naprawdę jesteśmy gotowi ruszyć na uzbrojonych po zęby, rosłych "stróżów prawa"? Może i tak, ale zastrzegamy, że ktoś musi podpalić lont. Wtedy pójdziemy, zburzymy naszą symboliczną Bastylię, jaka by ona nie była. I co dalej? No dalej, to już właściwie nic nie wiadomo. No bo Kowalski jest grafikiem komputerowym, Nowak od gówniarza zapieprza na polu, a Wiśniewski stawia szafy z przesuwanymi drzwiami. Co dalej robić, jak wyrżniemy w pień rządzącą elitę, nie jesteśmy w stanie już sobie wyobrazić. Otóż to. Nie wiemy, jak się obala państwo i przejmuje władzę. Nie zrobimy więc tego sami z siebie. Nie jesteśmy do tego zdolni. Przynajmniej bez wyraźnej inspiracji; gdy ona jest, zawsze znajdzie się jakiś pijany w sztok żul, który zachęcony przez prowokatorów rzuci kamieniem. Potem jakoś to już pójdzie.
   Prowokatorzy to nieodzowny element rewolucji. Wywodzą się zazwyczaj z jakiejś tam razwiedki, wojskowej lub ubeckiej, albo zainstalowanej w jakimś ościennym kraju. Nie ma rewolucji bez szpiclów wykonujących zadania ustalone w zaciszach bogato urządzonych gabinetów możnych tego świata. Rewolucje zawsze, jak świat światem, projektowane były przez niezadowolone (lub, przeciwnie, nawet i zadowolone) koterie. Niekiedy nasi zakulisowi władcy zaczynają mocować się za bary i obmyślają nowy porządek. Zazwyczaj chodzi o pieniądze, bo nie masz większej namiętności na tym świecie. Ludzie dla pieniędzy zrobią wszystko, kwestią jest tylko cena. Tak, nawet ty, jakby zapłacić ci dostatecznie dużo, wbijesz nóż w plecy przyjaciela. A zatem możni mieliby dla pieniędzy nie prowadzić rozgrywek o hajs, zwłaszcza że mają ku temu zasoby i możliwości? Głupotą byłoby twierdzić, że tak nie jest.
   Ażeby rewolucja się udała, trzeba zatem podburzyć w odpowiednim momencie szarą masę. Tu rozpuścić jakieś rewelacje o aferach, tam kogoś wypatroszyć (często sprawdza się numer z dysydentem, lub jakimś "opozycyjnym" dziennikarzem jeśli brak tych pierwszych), ujawnić jakieś taśmy. Trzeba użyć sprawdzonych przez wieki metod, wdrożyć je w życie, umiejętnie rozwijać bunt. I potem: bach! Organizuje się jakiś wiec. Potem strajk generalny. Zwozi się ludzi do stolicy podstawionymi autokarami. Wąsata bandyterka opłacana przez rząd udaje się do roboty. Padają jakieś ofiary. Dobrze byłoby, by w łeb oberwał jakiś gówniarz. Albo matka w ciąży. Jakiś niedołężny starzec. To są dobre cele. To podburzy każdy tłum. Tak jak to się działo w Kijowie rok temu. Macie jakieś wątpliwości kto strzelał? Lub inaczej: kto płacił za strzelanie do tłumu?... Potem, gdy już krew się leje, sprawy nabierają pędu. Wszystko zaczyna się toczyć już bardzo dynamicznie i oczywiście zgodnie z utartymi i sprawdzonymi schematami. Na czele tłumu instaluje się ta "opcja", która ma więcej do powiedzenia. Wypełzają ni stąd ni zowąd, wyskakują jak ten diabeł z pudełka. Zawsze zabezpieczeni przez kordon dyskretnych siepaczy, dla których rewolucje w tym czy innym kraju to chleb powszedni. Pojawia się nowy lider (lub liderzy) i bardzo dużo haseł rzucanych z rękawa. takich jak sprawiedliwość dla wszystkich, 100 milionów dla każdego (pozdro, Bolek!) i i rozmaite "złote góry". To dobry moment, by nowa elita popisała się wyobraźnią i naobiecywała co tylko się da. Ciemny lud będzie spijał każde słowo z ich ust i wiwatował. Im większa bzdura, tym głośniejsza owacja. Wszystko, ku uciesze zakulisowych inspiratorów przewrotu. Sam pewnie bym się nabijał na ich miejscu.
   No i w ostatniej fazie, nagle znika w niesamowitych okolicznościach ze sceny poprzednia klika. Niekiedy w dramatycznych okolicznościach, głowy czasem posypią się dosłownie. Potem - nieprawdopodobne jak szybko - okazuje się, że jest już skompletowany cały nowy rząd, ba! Nawet cała administracja, aż po niskie szczeble samorządów lokalnych! Cud, prawda? Kto po krwawej rozprawie zmobilizowałby tak szybko całą rzeszę ludzi, by zacząć wszystko od nowa? Nikt. Zawsze wszystko jest doskonale zorganizowane, zaplanowane i wykonane. Spec-służby stojące za każdą rewolucją, to profesjonaliści. Dla nich ta robota to rutyna, to ich chleb powszedni, do tego są szkoleni i z tego żyją. Wy prawdopodobnie myślelibyście do końca świata i jeden dzień dłużej, jak wydźwignąć kraj z odmętów anarchii. Zresztą nikt by was w tej roli nie zaakceptował, więc to tylko gdybanie. 
   Myślicie, że w Polsce było inaczej? W 1989? Jeśli tak, to polecam psychiatrę. Chociaż nie... Żyjcie dalej w błogiej nieświadomości, nawet dobrze by było. Otóż proces zmian nie wziął się z niczego. Wszystko odbyło się za sprawą ustaleń, który zapadały najpierw na bardzo wysokich szczeblach: na tej i na tamtej półkuli, przy okazji tych lub innych rozmów. Coś tam komuś nie sztymowało, tu i tam ktoś stracił fortunę, tam ktoś z kimś się dogadał. Jakoś tak się stało, że zabrakło tej grupie wpływu motywacji, a inna była ambitna. Zmieniono stary ład na nowy. Najpierw dogadano się, potem zaprojektowano zmiany. Ustalono plany, wdrożono całą esbecką oraz wojskową machinę w ruch. Mieliśmy na szczęście jakąś tam "opozycję" znaną przed 1989, co prawda zinflirtowaną przez agenturę i dawno złamaną, ale zawsze, więc można było się zabrać z tą hałastrą do Magdalenki i wymyślić III RP. "Okrągły Stół"? Wolne żarty...
   Stare się uwłaszczyło, więc wyszli na tym nawet lepiej, niż ci, którym koryta użyczono. Oni też nagle zostali awansowani do klasy posiadaczy, mimo że dostały im się jedynie same obierki i inne resztki. Afery wyrastały jak grzyby po deszczu. Sprawa FOZZ jest chyba najbardziej znana, choćby dlatego, że do dziś nikt nie wie gdzie zniknęły 3 miliardy baksów. Tzn nikt z nas, szarych zjadaczy pasztetowej, nie ma pojęcia kto rozkradł tę górę szmalu. W kolejnych latach rozkradano kraj na inne sposoby, zawsze, każdego roku. Po dwudziestu pięciu latach "wolności" nie ma już nawet co rozkradać, bo praktycznie już nic tu nie ma! No, jeszcze są lasy państwowe, ale gang rządzący tym krajem wkrótce i je spienięży. Nie pójdziesz już do lasu, jeden z drugim. Wybijcie sobie z głowy jagody i zibeny. Nie ma już czego opierdolić żydowi i schować na koncie na Kajmanach. Nie ma czego bronić, bo tylko chuj, dupa i kamieni kupa. Prawda?
   Znaczy dobra pora na rewolucję? Jaką rewolucję? Ktoś planuje jakąś rewolucję? Teraz przyjdą ruskie, wezmą co ich. Resztę zajmą Niemcy. Na szczęście Czesi powinni siedzieć cicho, choć kto wie? Może odbiorą te Zaolzie z powrotem. Niestety spec-służby nie spisały się za bardzo przez ostatnie dwudziestopięciolecie, bo ogołociły kraj ze wszystkiego. Napychali sobie kieszenie aż miło. To jeden, to drugi zapewniał swojej progeniturze raj na ziemi w przyszłości, lokował majątek w pewne inwestycje w bezpiecznych miejscach. Kraj został doszczętnie osłabiony, zlikwidowano pobór do wojska, zniszczono wojsko. Frazesy wypowiadane przez marionetkę z Pałacu Namiestnikowskiego o bratniej pomocy NATO w chwili zagrożenia, to woda na młyn kabareciarzy co najwyżej. Wybaczcie, ale trzy czy cztery jednostki doborowych komandosów, kilka eskadr przestarzałych myśliwców i dwie korwety nie uratują nam wolności. Wolność nigdy nie jest dana na zawsze. I będzie nam ponownie odebrana. Nie będzie żadnej rewolucji. Jest już za późno na to. Mamy przejebane.
   Co bardziej rozgarnięci i ci, co mieli jaja, już dawno się stąd wynieśli. Pojechali na Zachód za chlebem, oni pierwsi stracili wiarę i nadzieję. Uciekli z III RP, bo każdy przy zdrowych zmysłach ucieka z okrętu, gdy ten tonie. Kapitan też ucieka, często przed innymi (pozdro, Donek, jak tam w Brukseli?)... Idą kolejne wybory, ale czy jest sens na nie iść? A idźcie, co mnie to obchodzi. Jeżeli jesteście naiwni, to bawcie się w demokrację. W demokrację, której tak naprawdę nigdy nie było. Sprzedano nam pozory demokracji, a my je łyknęliśmy jak zimną Perłę Chmielową latem. Radziłbym jednak pakować się, póki jest jeszcze czas i czmychać z rodzinami, gdzie pieprz rośnie. Chyba, że wam życie niemiłe. Może jesteście lemingami, których celem jest z radością skoczyć w przepaść, to wtedy przepraszam. Wasza sprawa. 
   A co ja mogę? Nic. Mogę pisać tylko tego swojego bloga, wołać na puszczy. Mogę wypruwać z siebie flaki wybijając te słowa na klawiaturze. Jestem nikim. Nikim. Ale to ma swoje dobre strony, bo nikt po mnie nie przyjdzie. Nie muszę się bać, że zrobią mi pokazowy proces i zgilotynują o świcie na placu. Nic nie znaczę. Nie mam pieniędzy. Nie mam znajomych w sferach rządzących. Nie mam zaplecza politycznego. I nikt tak naprawdę mnie nie słucha. Nie mam pracy. Mam 40 lat i marne perspektywy na przyszłość. Nie mam nic, żadnych atutów, więc nikt się mną nie będzie interesował. A nawet, jeśli już zwróciłem uwagę funkcjonariuszy wiadomych służb, to i tak machną ręką na mnie, bo szkoda trwonić czas i środki na nic nie znaczącego pionka. Wsadzą mnie najwyżej z powrotem do domu wariatów, gdzie już przecież byłem. Nie moja liga. Podobnie jak nie wasza. Wy też nie jesteście nikim ważnym. Co najwyżej statystami, potencjalnymi aktorami bardzo dalekiego planu w rewolucji, która nigdy nie zaistnieje. Macie tak samo przejebane jak ja.
   Wybaczcie zatem, ale wyśmieję gorzko tę inicjatywę "Anonymous Poland"... Moje drogie dzieci, skąd żeście spadły? Jakie drzewo obradza tak durnymi owocami? Aaaa, faktycznie. To drzewo, pod którym Kochanowski pisał swe wiersze. Lipa. Jedna, wielka lipa. Ale lipy już nie ma. Hardkorowy Koksu dawno to powiedział. Ale on sobie żyje za oceanem i może sobie robić jaja w internetach. Na tych jutjubach. Ale mi zupełnie nie do śmiechu. Nara!

Brzoza Smoleńska

   Zbliża się piąta, okrągła rocznica katastrofy smoleńskiej. Masa czasu. Wystarczająco dużo, by zamknąć wszelkie możliwe śledztwa, wyjaśnić wątki, odpowiedzieć na pytania, zweryfikować rozmaite teorie spiskowe, przebadać wrak samolotu milimetr po milimetrze, a dokumenty udostępnić Narodowi. Oczywiście, sfabrykowano nawet oficjalny raport. Ba! Nawet dwa oficjalne raporty (co ciekawe, różnią się między sobą)! Ale jak to było do przewidzenia w dniu katastrofy - o czym mówiłem - nigdy nie dowiemy się całej prawdy. Nie posmakujemy jej, bo klika rządząca nie pozwoli to. Czemu? By żyło się lepiej...
   Z pewnością żyje się lepiej tym, którzy zaakceptowali głodne kawałki, które wypichciły komisje MAK i Raport Millera. Lepiej nie zaprzątać sobie głowy takimi rzeczami, tylko gwałcić resztki gospodarki unosząc potem walizy pełne hajsu do rajów podatkowych na Oceanie Indyjskim, czy Karaibach. Rudy herszt wraz ze swoim gangiem udostępnili pomyje z koryta, więc nie wypada podnosić łba i stawać okoniem. A szarzy zjadacze chleba? Kto tam by się liczył z ich ciekawością, pytaniami które zadają? My, zwykli ludzie, jesteśmy najniższą ligą w tych rozgrywkach. O nas spierdolone media głównego ścieku będą robić prześmiewcze reportaże; pokazywać jako zaślinionych moherów broniących krzyża przed Pałacem Namiestnikowskim. Lemingi z wypranymi przez "koszerną" mózgami będą się z nas szydzić, po raz milionowy powielając płytkie schematy myślowe implantowane im przez propagandową tubę.
   Takie życie. Taki kraj. Taki mamy klimat. Tak można by powiedzieć i oddać się radosnemu konsumowaniu salcesonu zakupionego po obniżonej cenie w pobliskim molochu handlowym. Po co rozdrapywać stare rany, po co wychodzić przed szereg. Mało to kłopotów mamy na co dzień? Dzieci trzeba ubrać, odczekać swoje dwanaście miesięcy w kolejce na rezonans magnetyczny (rak i tak nas prędzej zabije), może pokombinować jak spieniężyć złom dyskretnie przytulony z budowy niedaleko... Że prezydent zginął? I jacyś tam dygnitarze? Oj tam, oj tam. Ale to ważne. I nie możemy zapominać o tym. Musimy drążyć ten temat. Tak, jak w USA do dziś zastanawiają się kto tak naprawdę odpowiada za przedwczesne zgony braci Kennedy, czy jak to naprawdę było z 9/11. Po to urodziliśmy się z wolnym umysłem, by kwestionować zniewolony świat i kontestować zakłamaną rzeczywistość. Mamy prawo żądać pełnej jawności informacji na ten temat, ponieważ jesteśmy suwerenem, a ofiary katastrofy smoleńskiej były naszymi przedstawicielami. My jesteśmy władzą zwierzchnią. MY. Komu się to nie podoba, kto nam tych informacji skąpi, mam prostą radę: won do Chin, czy na inną Kubę.
   Nie wiedzieć czemu, wrak stoi sobie nadal w hangarze, w Rosji. Tzn, wiadomo czemu, bo chyba tylko mocno upośledzony szympans nie rozumiałby powodów ukrywania go za górami, za lasami. Działa tu Brzytwa Ockhama: władzom jest to na rękę. Ergo: ukrywane są rzeczywiste przyczyny "wypadku". Z tego samego powodu nie dopuszczono do resztek Tupolewa najznakomitszych specjalistów z całego świata. Nie powołano takiej komisji, choć specjaliści w dziedzinie badania katastrof sami zgłaszali się na pęczki, oferowali nawet swą pomoc za darmo. Powiecie, że nie można wpuścić na miejsce zdarzenia obcych fachowców z uwagi na możliwość wycieku tajemnic państwowych? Tak? To co w takim razie robili tam Rosjanie? I czemu to oni zajmowali się identyfikacją ciał? Spec-służby z całego świata i tak mają, zapewne odmienne od oficjalnej linii raporty wyjaśniające katastrofę. Tak jak i te w Polsce. Robienie z ludzi idiotów poprzez podtykanie im "pancernej brzozy" pod nos (a właściwie to w oko bardziej), czy bełkot o mgle (mamy XXI wiek, samoloty naszpikowane są elektroniką do nawigowania w takich warunkach), to policzek dla rozumu. Alternatywna fizyka i wszechświaty równoległe! Nie rozumiem dlaczego tak zawrotną karierę zrobił mem przedstawiający Macierewicza ucharakteryzowanego na szalonego jajogłowego, kreślącego na tablicy jakieś gigantyczne magnesy ściągające samolot. Przecież powinny przedstawiać Millera rysującego to wszechpotężne drzewo łamiące skrzydło samolotu! Ruski samolot zazwyczaj wykasza pół lasu, nim runie na ziemię. Awionetkę może by ta brzoza załatwiła, ale nie wiadomo czy na pewno.
   Inna bardzo ważna kwestia: jak to możliwe, że na jeden samolot pakuje się tylu dygnitarzy? Przeglądając listę pasażerów włos się jeży na głowie! Kto na to zezwolił? Wątpię, by w jakimkolwiek państwie na świecie zezwolono na lot w jednej maszynie tylu ważnych osób. Podejrzewam, że nawet ludożercy płynąc na jakąś tam wysepkę swoimi kanu, by pożreć sąsiadów, pakowali swoich decydentów w różne miejsca. To przeczy zdrowej logice. Na miejscu potencjalnego zamachowca, czy sił dążących do osłabienia rywalizującego państwa, skorzystał z takiej okazji skwapliwie. Zwłaszcza mając ku temu środki i zważywszy na okoliczności, np przelot nad własnym krajem. Mieliśmy zresztą i wcześniej, podczas tego naszego "dwudziestopięciolecia wolności", wypadki samolotowe, w których ginęli wysocy oficerowie wojskowi. Nikt nie wyciągnął wniosków? Nie wierzę. A jeśli naprawdę nie wyciągnął, czemu nie odpowiedział przed Trybunałem Stanu? Bo nie może. Bo to zburzy ład wypracowany przez różne grupy wpływu, które przejęły władzę nad państwem. I nie muszą to być wcale koterie urodzone w Polsce. Był kiedyś taki kawałek Buldog "V Rozbiór Polski", w którym Kazik śpiewał jak Polskę dzielą Putin z Dablju Bushem... 
   Teraz pojawiają się nieśmiałe głosy dochodzące od grup ulokowanych około brukselskiej wierchuszki, by ten wrak jednak ruskie oddali Polakom. Teraz? No a kiedy? Przecież mamy kolejną rozgrywkę buldogów pod dywanem, możnych tego świata. Amerykanie upomnieli się niedawno, zupełnie nieoczekiwanie o Ukrainę. Rosja, co było do przewidzenia, zareagowała ostro i usłyszeliśmy gromkie "niet". Niesamowite, że USA nagle w zeszłym roku zaczęli się przejmować naszymi sąsiadami ze wschodu. Przypadek? Nie sądzę. Polską, marionetkami trzymanymi na górze naszego niby-państwa, steruje się jak chce. Rzuca się nas na pożarcie, rozjątrza Niedźwiedzia, ale tylko wtedy, gdy jest coś do zgarnięcia. Gdy jest jakiś geszeft do ubicia. Nadszedł czas na doprowadzenie do nowego podziału łupów na świecie. Tak więc siłuje się ze sobą ekstraklasa, walczą o prymat. Jedni i drudzy zaczynają powoli wyciągać asy z rękawa, pula jest coraz wyższa. W końcu ktoś powie "sprawdzam" i różnie może się wtedy skończyć. Może nawet wojną - co byłoby na rękę większości super-oligarchów rządzących planetą. Może rykoszetem dowiemy się czegoś o 10 kwietnia i to z najmniej spodziewanego źródła. Już tak kiedyś się zdarzyło. Pamiętacie, jaki raban podniosły szkopy ujawniając prawdę o zbrodni NKWD w Katyniu?... 
   Nie dowiemy się pewnie i tak całej prawdy, ale może chociaż jej części. Pojawi się nowa optyka, nowe spojrzenie. Być może odejdzie w niesławie ekipa, która gnębiła ten kraj przez ostanie lata. A może nie. Może jeszcze bardziej umocni się na stołkach. Może okopią się na pozycjach, póki jeszcze istniejemy, przynajmniej na tzw. "politycznej mapie świata". Mam nadzieję, że kiedyś, nasze dzieci albo wnuki dojdą całej prawdy i zweryfikują postacie, które teraz gotowi jesteśmy otaczać estymą i traktować jako żywe pomniki. Pamiętajcie, by ten proces trwał. By kontynuować poszukiwania odpowiedzi na wszystkie pytania. Nie dawajcie wiary mitowi Brzozy Smoleńskiej.

poniedziałek, 16 marca 2015

Miasta dla mieszkańców!

   Miasta, w których mieszkamy, nie służą już mieszkańcom. Biernie akceptujemy proces degeneracji tkanki miejskiej, zgadzamy się na dalsze niszczenie naszej przestrzeni publicznej. To smutne. Bo człowiek, to istota społeczna, potrzebująca interakcji z innymi ludźmi w obrębie miejsca swego zamieszkania. Tymczasem coraz więcej wokół nas osiedli sypialnianych, miejskich autostrad, oraz prawdziwych kombinatów handlowych, nie wiadomo dlaczego nazywanych galeriami.
   Życie od lat wycofuje się z miast. Wielkie przestrzenie miejskie kłują w oczy wszechobecną pustką, taki widok bywa mocno przygnębiający. Od razu nasuwają się skojarzenia z miastami - widmami w Chinach, czy Afryce. Z tym, że tamte miasta nie są po prostu zamieszkane, a w naszych żyją ludzie! Dosyć to upiorne, gdy późnym wieczorem zdecydujemy się na spacer po którymś z osiedli. Jak z filmów grozy. Tak być chyba nie powinno?
   Gdzie w takim razie podziewają się mieszkańcy? Oczywiście można ich spotkać w świątyniach handlu, w tych wszystkich wielkich i topornych gmaszyskach handlowych, przypominających z lotu ptaka stacje kosmiczne. Albo w samochodach tudzież innych środkach lokomocji, przeciskających się przez wielkie arterie osłonięte ekranami akustycznymi, często pozbawione pieszych ciągów komunikacyjnych, oraz takich prostych elementów małej architektury jak ławeczki czy kosze na śmieci. A reszta siedzi w mieszkaniu, na którymś z depresyjnych blokowisk ulokowanych na obrzeżach miast. Lata minęły, epoka PRL odeszła w niepamięć wraz z jej wielkopłytową wizytówką, a blokowiska jeszcze bardziej się wyludniły. Niewielu ludzi wychodzi z domu, bo nie ma po co. Chyba, że z psem. Albo pobiegać. Ale to naprawdę wyjątki. Śródmieścia jeszcze jakoś tam funkcjonują, przynajmniej do wczesnych godzin wieczornych. Bo turyści, to i do knajp pójdą, piwo wypiją, zjedzą obiad, a potem wrócą do hotelu. Za dnia też nie widać jakoś ludzi. Pracują w wielkich biurowcach, albo w fabrykach z dala od centrum. Gdyby nie korki drogowe w godzinach szczytu, moglibyśmy odnieść wrażenie, że znajdujemy się na filmowym planie kolejnej części "Resident Evil". No i wszędzie te banki, na każdej ulicy niemal. Podejrzewam, że w Gdańsku mamy więcej placówek bankowych niż w Zurychu.
   Co zrobić, by zmienić tę sytuację? Dlaczego nie można narzucić deweloperom zabudowy z uwzględnieniem zachowania typowej tkanki miejskiej? Gdzie place i promenady otoczone sklepikami i kawiarniami? Stoły do gry w szachy, interesujące rzeźby i instalacje? Mozaiki i murale tworzone przez artystów? Fontanny i trotuary wyłożone niesztampową płytą chodnikową, ozdobne latarnie i ciekawe meble miejskie? Coś, na czym można zawiesić wzrok, podziwiać w otoczeniu przyjaciół i sąsiadów. Coś, co zachęci do wychodzenia z domu. Może miejsca przeznaczone do grillowania i organizowania ognisk. Ryneczki, na których można by organizować pchle targi, albo po prostu kupować świeże warzywa z ekologicznych gospodarstw. Pikniki i imprezy integrujące lokalne społeczności też by się przydały, znacznie częściej niż teraz (zazwyczaj gromadzą mieszkańców, całe rodziny)! No i skończmy z tymi autostradami! Można odnieść wrażenie, że auta są głównymi beneficjentami zmian zachodzących w ostatnich latach. Owszem, ulice są potrzebne, ale jako miejskie aleje. Jakie to koszmarne doświadczenie: poruszać się w tunelach, lub na kładkach! Człowiek czuje, że jest niepotrzebnym dodatkiem do tego całego interesu.
   Należy przedsięwziąć jakieś kroki, które doprowadzą do przywrócenia miast mieszkańcom i to niezwłocznie. Trzeba opracować rzetelne plany zagospodarowania przestrzennego miast, uwzględniające zwykłych ludzi. Skoro zatrudniamy miejskich urbanistów, oczekujmy od nich obmyślania dobrych rozwiązań. Wymagajmy od decydentów wdrażania ich potem. Konsultacje miejskie i referenda w najważniejszych sprawach mogłyby służyć dobremu planowaniu miejsc, w których żyjemy. Getta miejskie, które tworzymy w tej chwili, to krok w tył. Nigdy więcej zamkniętych osiedli! Precz z gigantomanią chciwych korporacji handlowych! Dość zabijania miasta potężnymi autostradami! Miasta dla mieszkańców!!!

niedziela, 15 marca 2015

The truth is out there

   A co, jeśli UFO naprawdę istnieją? James Lovell podczas lotu Apollo 8 rzekł zagadkowe słowa "poinformowano nas, że Święty Mikołaj naprawdę istnieje". Ufolodzy często wspominają tę tajemniczą kwestię i interpretują, jako potwierdzenie hipotezy, że NASA doskonale sobie zdaje sprawę z istnienia "zielonych ludzików". Co więcej, wcale nie są zielonymi ludzikami, tylko szarymi - o czym zaświadczą dziesiątki tysięcy osób utrzymujących, że zostali uprowadzeni przez załogi UFO. Miliony ludzi obserwowało ich manewry na niebie, przeczące temu, co wiemy o fizyce. Uwieczniono je na niezliczonych zdjęciach i filmach, pod każdą szerokością geograficzną. Prezentowano rozmaite dowody, a wielu szanowanych wojskowych i naukowców zarzekało się, że Obcy to nie żadna bajka. Że Święty Mikołaj śmiga swoimi saniami po niebie...
   A co, jeśli rządy robią nas w konia i wmawiają, że UFO istnieje? Co, jeśli te wszystkie dowody, to wielka manipulacja? Nieraz ujawniali się publicznie, tu i tam, faceci utrzymujący, że na rozkazy rozpuszczali plotki, czy też podrzucali rzekomo oficjalnie spreparowane raporty o ET. Przekonywano, że UFO to idealna przykrywka na ukrycie przez wojsko testów supernowoczesnych maszyn latających, funkcjonujących za sprawą magicznych wręcz technologii, rodzących się w głowach całkiem ziemskich geniuszy. 
   Wszystko to brzmi bardzo przekonująco; w końcu władza zawsze okłamywała szarą masę, która ich żywi i utrzymuje. Ciemny lud we wszystko uwierzy, wszystko łyknie jak prawdę. A istnieją sprawdzone sposoby by manipulować ludźmi, zarówno mądrymi jak i głupimi. Zbadano i rozwinięto techniki dezinformacji, którym ulegają naiwni, a także podejrzliwi. Goebbels wyznał, że kłamstwo powtarzane wystarczająco długo, staje się powszechną prawdą. Na każdego znajdzie się sposób.
   Tak, czy inaczej rząd robi nas w chuja. Każdy rząd i to nie tylko w kwestii istnienia Obcych. Od wieków władcy kantują poddanych, niezależnie od ustroju i okoliczności. Okłamuje się w kwestiach politycznych, łgarstwami uzasadnia się wojny, ekonomiczne dogmaty oparte bywają na fikcyjnych założeniach, krętaczy się w każdej praktycznie dziedzinie życia i okazji do tego. Zresztą nie ma się czemu dziwić; przecież każdy kłamie. Okłamujemy się na co dzień setki razy i choć bywają to głównie tzw "white lies", to fakt. A gdyby kłamstwa nie działały, nikt by w nie nie wierzył. Ale ludzka psychika jest tak skonstruowana, by wierzyć. Łgarstwo jest zatem ewolucyjnie uzasadnione. Nie powinniśmy zatem oburzać się na to, że wierzymy w różne bzdury.
   Wiara. To bardzo ciekawa rzecz, ta wiara. Już dawno temu sprytne jednostki zrozumiały, że na ludzkiej naiwności można zbić niezły kapitał, wystarczy tylko wprowadzić do ludzkiej świadomości jakiś system, oparty zazwyczaj na steku bzdur. Skonstruować mity i puścić je w obieg. Zawsze fascynowało mnie to, zwłaszcza patrząc na nieprzebrane tłumy pielgrzymów w olśniewającym Watykanie, czy w Mekce. Na to morze głupców, z nabożną czcią padające na kolana przed facetem w białej sukience, czy wielkim kawałkiem skały. Na gości w kapeluszach i brodach, zawodzących pod kruszejącym murem, czy innych wariatach padających na twarz co chwile, podczas wędrówki przez wieczne zmarzliny Azji. Śmieszyła i śmieszy też wiara w niektóre zagadnienia związane z nauką. Wszak bardzo często tak się dzieje, że dzisiejsze dogmaty naukowe, jutro stają się kompletnymi bzdurami. Taki Freud na przykład: większość jego twierdzeń upadła z biegiem lat. Tak naprawdę powinniśmy go postrzegać dziś jak szarlatana, albo po prostu świra. Ale za jego sprawą zaczęto badać naszą psychikę, więc dam mu spokój.
   Wracając do kosmitów, także wiele zależy od naszej wiary, lub jej braku.  Osobiście nie widziałem przybyszów z gwiazd, ale zdrowy rozsądek nakazuje mi wierzyć, że życie rozumne to element we wszechświecie powszechny. Przecież, gdy się zastanowić nad ilością galaktyk, rozmiarami uniwersum, wielką arogancją byłoby uważać nas za na tyle wyjątkowych, że jesteśmy sami. Więcej pokory, nie jesteśmy nawet pyłkiem na wielkiej mapie stworzenia. Zakładam też, że istniejące gdzieś tam cywilizacje, mogły prześcignąć nas w rozumie o całe eony i zbudować urządzenia, za pomocą których zaczęli badać galaktyki. Człowiek także w końcu zbudował łodzie, dzięki którym odkrył inne kontynenty i rasy. Czemu obce inteligencje nie mogłyby tego uczynić, tylko na większą skalę? Kto wie, może nawet zasiały nasiona życia na naszym globie? Może jesteśmy ich dziełem, owieczkami podniebnych pasterzy? Może nawet właśnie przeleciał ponad twoją głową dysk z istotami urodzonymi pod innym słońcem?
   Myślę, że powinniśmy zachować otwarte umysły. Obserwować, wyciągać wnioski z tychże obserwacji, starać się zrozumieć, dać wyobraźni działać. Uczyć się i dyskutować. Nie wyśmiewać nawet najbardziej kuriozalnych teorii, być może są prawdziwe. Niczego nie można założyć na pewno. Wszystko można podważyć. Nie istnieją prawdy ostateczne, a już na pewno nie zostaną nam wyjawione przez kastę sprawującą władzę nad nami. Rządy zawsze będą mieszać ludziom w głowie, dowolnie żonglując faktami i mitami, wymyślając głupoty i kombinując. Rzeczywistość jest podważalna. Autorytety nie istnieją. Wiara to delikatne zjawisko, zależne od percepcji rzeczywistości. 
   The truth is out there?...