piątek, 27 lutego 2015

Szaleństwo. Część Pierwsza.

   Czym jest szaleństwo? Czy sam jego doświadczam? Co jest ze mną nie tak, jeśli jest coś nie tak? Tak właśnie rozmyślam ścierając skrzeki krwi i tkankę mózgową z siekiery. Jestem najnormalniejszym człowiekiem, tylko ta rzeczywistość, która mnie otacza jest , to z nią jest coś nie tak. Zresztą zawsze podejrzewałem, że coś tu nie gra, co jakiś czas pojawiały się przesłanki, które wskazywały na zafałszowanie tej rzeczywistości. 
   Nigdy nie mogłem pojąć, o co chodzi tym wszystkim ludziom, którzy kłębili się wokół mnie, jak ohydne robactwo. Jak obślizłe skolopendry. Drapieżne, małe sukinsyny. Stworzone po to, bym mógł rozgniatać je podeszwami swoich ciężkich butów. Idealnie pasowali pod ten toporny bieżnik podeszwy. Bardzo lubiłem zawsze nań patrzeć, podobnie zresztą jak i na same buty. Zawsze miałem pociąg do glanów. Lubiłem je nosić. Lubiłem celebrować ich zakładanie. Sznurówka po sznurówce. Intymne, niemal mistyczne doznanie. Bez nich czułem się bosy i niewiele znaczący. Dodawały mi pewności. Powagi. Szyku. Idealnie wyprofilowane, wzmacniane stalową blachą noski. Czy wiecie, jak wspaniale zamachnąć się stopą odzianą w ten niezwykły but i z całej siły uderzyć w twarz klęczącego człowieka? To jest jak muzyka. Jak wielka muzyka. Jak finał III Symfonii Mahlera. Jak Wagner, w którymś z jego genialnych utworów. Ten moment, gdy trafiasz gnidę w żuchwę i słyszysz jak kruszy się i pęka. Gdy widzisz, jak twój but łamię czyjś pysk. Gdy widzisz wypadające zęby. Jak kości rzucone na stół. Kiedyś napiszę o tym wielki poemat. Będą uczyć się go na pamięć dzieci w szkołach.
   Właśnie ci ludzie chyba zawsze stanowili największy problem. Ci, których zawsze posyłałem na klęczki i zaznajamiałem ich z potęgą moich butów. Przecież byłem jak kaznodzieja, jak kapłan dający wiernym hostie. Pasterz karmiący swe owieczki. Głosiłem im słowo moje. Moje. Naznaczałem ich, a oni otrzymywali moje stygmaty. Świętość bierze się z męczeństwa, a ja dbałem, by bardzo bolało. Powinni mi dziękować. Powinny powstać z kolan, tego oczekiwałem. powinni być mężczyznami i mieć siłę, by zadać i znieść kolejne ciosy. Nie ma nic bardziej żenującego od szlochającego mężczyzny, który błaga by przestać. Zawsze będzie nastrajać mnie ten widok bezgraniczną pogardą. Kopałem dalej, uważnie. W brzuch. W niepotrzebne mu genitalia. Bo nie powinny służyć jedynie do oddawania moczu. Wiecie ilu szcza po gaciach w takiej sytuacji? Niemal każdy. Żałosne wszy. Czasem nawet się obsrają.
   Dobrym narzędziem w ręku pasterza, takiego jak ja, jest siekiera. Ta sama, którą zdążyłem właśnie wytrzeć z plugawych resztek mózgu. Obrzydliwa substancja. Zabawne, że wiele wspaniałych dzieł zawdzięczamy czemuś, co ma konsystencję ściętej na wolnym ogniu spermy. Jedna rzecz ścierać to z ostrza, inna to ścierać z twarzy. Tylko dla kogoś o silnych nerwach. Kiedyś się porzygałem przy tym. Krew z kolei, przeciwnie. Krew jest święta. Każdy powinien spróbować umazać się krwią, zakosztować jej, upuścić ludzkiemu bydłu. Krew jest jak rosa opadająca wczesnym rankiem na polne kwiaty. Krew to życie. Nektar. Boska substancja, eliksir świętości. Nie ma co dziwić się Aztekom i ich ołtarzom skąpanym we krwi. Tylko w ten sposób można zmyć brud tego świata. Ale by to zrozumieć, potrzeba czasu. Trzeba dojrzeć do takiego zrozumienia. Nie każdemu pisane jest takie oświecenie. 
   Ale miałem napisać o szaleństwie. Czym jest. Myślę, że to stan wyższej percepcji, który doznają tylko wybrani. Ci najbardziej wrażliwi. Tacy jak ja. Tylko, że zwykłe prostaczki nie są w stanie tego pojąć. Nie jest i nie będzie dane im tego zrozumieć nigdy. Szaleństwo, to dotyk absolutu. A każdy absolut jest ukryty przed oczami tłumu. Absolut są w stanie dostrzec tylko byty poza sferą transcendencji. Byty wieczne i oderwane od tkanki czasoprzestrzeni, która więzi większość z tych glist, ludzkich glist. Tych parszywych szkodników, których powinnością było sczeznąć  w komorach gazowych, po zaaplikowaniu im Zyklonu B. Ale Niemcy byli zbyt słabi. Cholerni nieudacznicy nie potrafili skończyć dzieła, a i z rozpoczęciem jego zbyt długo zwlekali. I nie wiedzieć czemu ograniczali się ze swoimi żałosnymi próbami eksterminacji jedynie do żydów. Nigdy nie byłem w stanie tego pojąć. Czyż nie byłoby lepszym rozwiązaniem wybić całą ludzkość?
   To ludzkość, w całości, jest elementem niepożądanym. Żydzi, cyganie, czarnuchy, żółci, biali, wszyscy, bez względu na kolor skóry, wiek, czy płeć. Ziemia potrzebuje ożywczego deszczu krwi, deszczu który ją odnowi. Gleba musi nasiąknąć czerwonym nektarem. Chcę zostać jej ogrodnikiem, nawozić ją ludzkim kompostem. Chcę być ostatnim człowiekiem na tej planecie, Adamem Kadmonem. Imperatorem. Aniołem zagłady. Bogiem.
  

Wkurwienie.

   Budzisz się w piątkowy ranek, doczłapujesz do łazienki, zmywasz noc z twarzy. Z tej twarzy, która gapi się na ciebie z lustra: wkurwiony ryj wkurwionego człowieka. Znowu jesteś wkurwiony, od samego rana. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Bo tak. Bo odkąd pamiętasz, byłeś wkurwiony. No, może kiedyś, w dzieciństwie jeszcze, jak matka woziła cię w wózku, bywało z tym inaczej. Ale to było tak dawno temu, ze nie ma sensu tego okresu przywoływać.
   Mówią, że to modne. To bycie wkurwionym. Że teraz wszyscy pozują na wkurwionych i hejtują. Hejtują wszystko jak leci: świat, politykę, posiadaczy srajfonów lub szajsungów, pogodę, Hiszpanów, sklepy wielkopowierzchniowe, albo filmy, których nie widzieli. Ale ty wiesz, że jesteś inny. Ciebie zawsze wkurwiał świat, polityka, posiadacze srajfonów lub szajsungów, pogoda, Hiszpanie, sklepy wielkopowierzchniowe i filmy, których nie obejrzałeś. Bo ty jesteś inny, wyróżniasz się z grona milionów bezimiennych hejterów. Masz ten gen wkurwienia, który czyni cię autentycznym hejterem, z patentem na bycie wkurwionym i licencją na hejtowanie. A przynajmniej w to wierzysz, koniec, kropka.
   Wkurwiałeś się, nim to stało się modne. Wkurwiały ciebie dzieci na podwórku, towarzysze twoich zabaw. Jak bawiliście się w czołg, cholerne dzieci wojny, zawsze ktoś chciał być Jankiem Kosem, albo Gustlikiem. Ty miałeś na to wyjebane i najchętniej byłbyś dowódcą szkopskiego Tigera. Takim jak Czarny Baron, Michael Wittmann. No ale, co wkurwiające, wówczas panowało embargo informacyjne na personalia żołnierzy agresora z trzydziestego dziewiątego. Chciałeś masakrować ruskie wioski ogniem z wyimaginowanej lufy i pustoszyć rozległe połacie Normandii. A jak bawiliście się w Klossa, nie miałeś oporów, by wcielać się w postać Brunnera. Odpowiadała ci rola szwarccharakteru i wroga publicznego. I tak zostało do dziś. 
   Gdy ojciec wziął cię do kina na "Gwiezdne Wojny", największe wrażenie na tobie zrobił oczywiście Lord Vader i dowodzona przez niego imperialna flota. A jakże inaczej. Pogardzałeś tymi wszystkimi szczeniakami wymachującymi kijami jako Luke Skyfucker. A z Yodą kojarzyła ci się jedynie sąsiadka - stara, zasuszona raszpla z laską. Nie chciałeś zabaw z tą tępą hałastrą, wolałeś chadzać własnymi ścieżkami. Mrocznymi ścieżkami.
   Gdy gówniarze z otoczenia pasjonowały się piosenkami Modern Talking, ty oczywiście musiałeś w zaciszu domu nastawiać na patefonie płyty z muzyką poważną. Czajkowski, Brahms, Ravel, Wagner. Gdy opowiedziałeś co słuchasz na lekcji muzyki, tylko nauczycielka poznała te nazwiska. Reszta klasy wlepiała w ciebie tępe gały i zdawała się pytać "o czym ty do nich rozmawiasz". A potem wracałeś do domu sam, bo nie miałeś o czym rozmawiać z nimi. Wracając do domu, rozmyślałeś nad zagładą Europy w przyszłości. Już wtedy byłeś pewien, że któregoś dnia zostanie opanowana przez islamistów. Jedyną nadzieją dla świata byłeś ty, w tych twoich rojeniach. Tylko ty, niczym ten Lord Vader, mogłeś odbić z rąk najeźdźcy Stary Kontynent. Wtedy jeszcze nie wiedziałeś jak skończy twój idol, a jak już się dowiedziałeś, bardzo cię to zasmuciło. I wkurwiło, rzecz jasna. Cholerne Hollywood! Dlaczego "dobro" zawsze zwycięża w filmach? Przecież to bzdura. Miałeś już wyrobiony swój pogląd na świat i wiedziałeś, że jest dokładnie na odwrót. Pieprzone bajki, w których słabi są silniejsi od silnych. Głodne kawałki, którymi można karmić co najwyżej dzieciaki z twojej klasy, ale nie ciebie.
   I tak wciąż, mijały kolejne lata, a ty przyglądałeś się z zażenowaniem swemu otoczeniu. Matka też cię wkurwiała. Gdy przyglądałeś się, jak sobie dobiera partnerów życiowych (po śmierci twojego ojca), zastanawiałeś się, czy po prostu nie jest głupia? Nawet jej kiedyś zadałeś pytanie, wprost, jak to z tą mądrością u niej. Skończyło się na tym, że dostałeś w pysk. Wkurwiające, że nawet bliskie osoby reagują na bardzo rzeczowe pytania agresją.
   Poszedłeś do liceum. Wkurwiała cię ta szkoła jak cholera. Do tego stopnia, że postanowiłeś mieć na nią wyjebane. Pobiłeś rekord szkoły, jeśli chodzi o godziny nieusprawiedliwione w jednym semestrze. Było ich ponad 240. Normalny uczeń wylatywał po 30 n-kach, ty, co ciekawe, otrzymałeś jedynie zachowanie naganne (to też skutkowało wylaniem ze szkoły!) i... nie zostałeś relegowany. To utwierdziło cię jeszcze w przekonaniu o twych nadnaturalnych mocach, wyjątkowości oraz pchnęło do zgłębiania Nietzscheańskich rozważań o nadczłowieku. Nietzsche... Pieprzony pierdoła! Porzuciłeś bardzo szybko opasłe tomiszcza wypichcone przez szwaba, bo pierdolił trzy po trzy.
   Wkurwiało cię, że twoi kumple uganiają się za babami. Co za bzdura! Jak można tracić czas na te jebnięte pizdy? Miałeś już do czynienia z jedną, nawet się w niej zakochałeś. Okazała się być zdzirą, niegodną zaufania szczeniarą, przyszedł czas, że poczułeś ulgę odchodząc sam. Były tam jeszcze jakieś inne baby, ale albo głupie, albo nudne. Niekiedy śmieszyła cię ich tępota i pozowanie na dorosłe kobiety. Malowały się, zakładały miniówy, obcasy... Poziom mentalny dziesięcioletniej fanki Fasolek. Fasolki... Kojarzycie taką kapelę dla dzieciaków? No takie właśnie były. Nawet nie było sensu się wkurwiać na te nieszczęsne stworzenia. Obserwowałeś tylko, jak lecą niczym ćmy wabione światłem, do przystojnych, starszych skurwieli, którzy wykorzystają je jako kondom, do którego można się spuścić. Później beczały, z tymi opalonymi skrzydełkami, odbierały sobie życie czasem... Dobrze im tak. Przyszło ci do głowy pewne powiedzenie, które od tego czasu często powtarzałeś. Baby to chuje.
   Zawsze byłeś obdarzony szóstym zmysłem obserwacji. Widziałeś rzeczy, których inni nie dostrzegali. Lub nie chcieli dostrzec. Wyciągałeś z nich wnioski, szkoda że nie potrafiłeś ich zastosować potem w swoim życiu. To stało się przyczyną narastającego wkurwienia na siebie samego. A trwa ono właściwie do dziś. Mógłbyś powiedzieć o milionie spraw: gdybym nie był taki głupi, gdybym mógł to zmienić, gdybym miał jeszcze raz szansę... Ale to się nie zdarzy. Cholerna strzałka czasu i prawa fizyki! Tyle rzeczy wymyślono: tostery, syfony, zmywarki naczyń, szajsfony, a cholernego wehikułu czasu jak nie ma, tak nie było. Więc z tym wkurwieniem na siebie będziesz prawdopodobnie musiał sobie poradzić. Inni pewnie też są wkurwieni na ciebie z różnych tam powodów, dobrze o tym wiesz i zdajesz sobie z tego sprawę, ale pies ich trącał. Zwłaszcza wtedy, gdy o tym tobie mówią prosto w oczy. Wkurwiająca rzecz słuchać o rzeczach, których doskonale jesteś świadom. Nie mają na co tracić czasu? Twojego i ich własnego? 
   W pracy też zawsze byłeś wkurwiony. Do szału doprowadzały cię terminy, papierkowa robota, klienci. Najbardziej ci klienci, połowę wysłałbyś do obozów zagłady. Drugą połowę pewnie też, ale dopiero następnym transportem. Zlecenia, którymi się zajmowałeś oraz widzimisię kierowników, przepisy bezpieczeństwa pracy i harmonogramy zmian, warunki socjalne a także współpracownicy. Biorąc pod uwagę, że w pracy spędza się przeważnie trzecią część życia, mogłeś z czystym sumieniem uznać ten okres za zmarnowany. Kto ci odda te bezcenne godziny, które mogłeś przeznaczyć na rozmyślanie o niegodziwości innych, absurdach rządzących gospodarką, czy sprzedajności ludzkiej?
   Kolejną trzecią część życia przespałeś, ale to akurat rzecz na którą nie możesz się wkurwiać, bo zawsze lubiłeś spać. Gdy przytulały ciebie czule łapska Morfeusza mogłeś uciec od tego cholernego świata, chociaż na jakiś czas. Niestety, zawsze było to za mało czasu, a to dobry powód by być wkurwionym. Znienawidziłeś budzik. Chociaż tyle mogłeś.
   Pozostała część życia też jakoś zbyt szybko upłynęła, a miałeś przecież tyle planów, których nie udało się zrealizować. Teraz jesteś już stary i niewiele życia zostało przed tobą. Pewnie przez jego resztę będziesz  rozpamiętywał te lekkomyślnie stracone godziny. Poza tymi godzinami, które rzecz jasna spędziłeś na wkurwianiu się. W ogóle nie ma nic bardziej wkurwiającego, niż te wszelkie metody na radzenie sobie z negatywnymi emocjami, jakaś joga, techniki oddychania i inne pierdoły. Jakim trzeba być zjebem, by to wszystko praktykować! Nie szkoda im czasu na robienie z siebie idioty? Ty byś przeznaczył ten czas na jakieś twórcze wkurwianie się. Tak jak teraz wkurwiasz się na te osoby, które nie chcą tracić życia na wkurwianie się.
   I tak to wszystko wygląda. Tak się czujesz. Taki jesteś. A życie wciąż dostarcza nowych powodów do bycia wkurwionym. Kurwa mać! jeszcze czepiają się ciebie, że tak często klniesz. Ale jak tu nie kląć, jak jest się wkurwionym? Co? Lepiej powiedzieć: ojej, jaki jestem zły? O rety, co za historia? Motyla noga, coś tam coś tam? Przecież to śmieszne i głupie. Najgorsze, ze nawet gdy tłumaczysz powody swojego wkurwienia, niekiedy oczywiście, jak już ktoś wkurwi cię pytaniem o nie, to mają jeszcze czelność wówczas doradzać ci. Cholerne wujki-dobra-rada! Prawda jest taka, że cały czas będziesz wkurwiony i nie masz ochoty nim nie być. Zresztą co innym do tego. To twoje życie. Twoje wkurwienie. Radź sobie zatem sam i bądź z tym nieszczęśliwy, jak dotąd.

czwartek, 26 lutego 2015

O miłości.

   No to jak to jest z tą miłością? Czy to w ogóle jest takie coś? Możesz powiedzieć, że istnieje, że wypełnia ten wszechświat i gdyby nie miłość, to nieskończenie dobry Bóg nie stworzyłby człowieka. Miłość - natchnienie poetów i przedmiot badań klinicznych. Miłość, od której rzygamy w połowie lutego, widząc miliony tandetnych serduszek. Miłość, która spaja więzi rodzinne i każe nam je rozrywać, gdy nawiążemy gorący romans. Miłość, za której sprawą dajemy życie oraz odbieramy je sobie, zawiedzeni lub porzuceni. Kochać to nie znaczy zawsze to samo, jak przekonuje tekst popularnej niegdyś piosenki.
   A ty jak myślisz? Gdy byłeś jeszcze dzieciakiem, niespodziewanie przyszła do ciebie. Uderzyła do głowy, gdy widziałeś tę Jedyną w szkole. Nie wiedziałeś dlaczego, ale chciałeś być blisko Niej. Śniłeś o niej, marzyłeś, odkryłeś masturbację. Głupio było jednak przyznać, bo koledzy na dworze czekają i grać w piłkę trzeba było, albo włóczyć się po ulicach, bić po pyskach rówieśników. Ale myśl o Niej zawsze wracała jak bumerang. Nie wiedziałeś, jak Jej dać znać. Pisałeś liściki, oczywiście anonimowo. Zaczepiałeś, wyśmiewałeś, pożyczałeś zeszyt. W końcu jakoś tak się stało, że odprowadziłeś ją pod dom po szkole, pocałowałeś. Potem uciekła, ty byłeś szczęśliwy, w siódmym niebie, wracałeś do domu odmieniony, rozmarzony, nawet nie byłeś świadom, gdy facet który niemal rozjechał cię swoim starym audikiem na środku ulicy, wrzeszczy na ciebie, że szwendasz się po środku ulicy. Wszystko zeszło na dalszy plan, świat przestał mieć znaczenie. Nic już się nie liczyło: szkoła, rodzice, sklejane przez ciebie samoloty i ta piłka z kolegami na boisku. W głowie była tylko Ona. Później się potoczyło. Randki, kino, spacery, głębokie wejrzenia, pocałunki, masturbacja... Hormony brały górę nad rozumem, w oczach widziałeś tylko Ją, sam nie wiesz jak to się stało, gdy rozebrałeś ją, poczułeś jej zapach, odurzyło cię jej nagie ciało, a chwilę później stałeś się mężczyzną. Lecz w gruncie rzeczy dalej byłeś chłopcem, dzieciakiem, tak jak teraz, kilkadziesiąt lat później. Naiwnym, tak bardzo, tak jak wtedy, gdy kochałeś się z nią pierwszy raz. Wasza miłość przecież miała trwać wiecznie, była taka szczególna, jedyna, wiedziałeś lepiej, gdy twój stary ostrzegał, że to nie pierwsza i nie ostatnia... Byłeś oburzony. I nic tak naprawdę nie było w stanie cię ustrzec przed tym ciosem, którego doznałeś później. Zobaczyłeś Ją z kimś innym. Jak ktoś inny ją ściska, całuje, jak ona na niego patrzy, jak go dotyka. Ta twoja miłość, ta twoja jedyna i najwspanialsza dziewczyna. Zazdrość kazała ci zgładzić rywala, a przynajmniej go poturbować. A potem rozmówić się z narzeczoną, wykrzyczeć jej w twarz twój ból, a może nawet i załkać. Ale najpierw dopaść jego... I wtedy, nie dość, że dostałeś po pysku, to jeszcze Ona zjawiła się nie wiadomo skąd, dolała jeszcze oliwy do ognia, dobiła cię tym, że jesteś beznadziejny, ze w ogóle nigdy cię nie kochała i że jesteś śmieszny i żałosny. Bolało, jak cholera bolało. Pal sześć zakrwawiona mordę i złamany nos, ból fizyczny nawet w części nie był tak intensywny, jak ten wynikły z rozdzieranej duszy. Włóczyłeś się potem przybity ulicami, do późna w nocy. Upiłeś się wódką, zasnąłeś na ławce w parku. Gdy się obudziłeś, miałeś w głowie gotowy plan: powiesić się na starym buku, nieopodal tej ławki. 
   Już zarzucałeś pasek na konar, gdy niespodziewanie przechodziła jakaś dziewczyna. Powstrzymała cię, pogadaliście chwilę, kazała ci się ogarnąć. Później wyżaliłeś się jej, ona tobie. Okazało się, ze jej pierwszy chłopak wystawił ją do wiatru. Coś was łączyło. I połączyło jeszcze bardziej. Potem. Byliście ze sobą. Ale ty kochałeś nadal tę Pierwszą. A ona kochała tego, który ją wystawił. Nie mogło się to udać i nie udało się. Rozstaliście się.
   Potem były kolejne. Takie protezy, namiastki tej Pierwszej, niezwykłej miłości. Ale właściwie nie czułeś nic do nich. One do ciebie w zasadzie też. Licealne miłostki, niekiedy fascynacje, wpisy do życiowego pamiętnika. Może nawet jedna czuła do ciebie coś więcej. Tak, kochała cię. Ale tego nie zauważyłeś. Nie chciałeś. Śmieszyły ciebie jej uczucia. Wykorzystałeś ją i rzuciłeś. Potraktowałeś jak zabawkę, ale cóż, przecież byłeś chłopcem. Tak jak teraz, po latach. Nawet nie wiesz, że prawie udało się jej popełnić samobójstwo z twojego powodu. Byłeś jej Pierwszym.... Byłeś dla niej tym, kim dla ciebie była twoja Pierwsza.
   Potem w ogóle uznałeś, że nie warto się wiązać. Wygodnie jest być singlem, imprezować do woli, zaliczać przygodne panienki. One też zaliczały ciebie, więc tu przynajmniej układ nie był skomplikowany. Zapragnąłeś pójść do burdelu, zobaczyć jak to jest, gdy się płaci. Było tak sobie, ale ty i tak byłeś pijany, uwalony koksem i jedyne o czym potem pomyślałeś, to to, że w durny sposób spłukałeś się z kilku stów. Kiedy indziej upiłeś się na jakiejś bibie i wylądowałeś w łóżku z dziewczyną kumpla. Głupio wyszło. Ale nie powiedziałeś jemu o tym. Ona też się nie przyznała. Jakoś to ukryliście. Ale zacząłeś dostrzegać coś. Zrozumiałeś, że każdej miłości towarzysza "skoki w bok". Przekonałeś się, że "miłość" i zdrada chodzą w parze. Zacząłeś to nawet cynicznie wykorzystywać. Podobnie jak inni koledzy. I koleżanki. A propos koleżanek, zyskałeś przeświadczenie, że każda przyjaźń damsko-męska ma subtelne, mniej lub bardziej, konteksty erotyczne.
   Ale przyszedł czas na ustatkowanie się. Poznałeś tę dojrzałą kobietę, która także zapragnęła stabilizacji. Byliście ze sobą długo, mieszkaliście razem, snuliście plany na życie. Rozmawialiście o założeniu rodziny, o tym jak fajnie będzie, jak na świat przyjdzie bobas. Często, po seksie, zastanawialiście się czy warto wziąć kredyt na mieszkanie w złotówkach, czy we frankach. Dużo poważnych, dorosłych spraw. Ty pracowałeś, ona pracowała. Ale byłeś nadal chłopcem i w końcu wyszedł on z ciebie. Znużyło ciebie to układanie sobie życia i kiedyś, na jakiejś imprezie, poznałeś fajną dupę. Stwierdziłeś, że masz w nosie poważne związki i oddałeś się radosnemu dupczeniu. Tylko gdzie w tym miłość? Od dawna właściwie nie było żadnej miłości w twoich związkach. Ale jeszcze nad tym się nie zastanawiałeś, uznałeś że to temat dla filozofów, lub innych psychologów. Z każdym rokiem uczucia bladły, serce niegdyś gorące powoli obumierało.
   I nagle bang! Okazało się, ze "wpadłeś"! Przyszedł moment, by powziąć męską decyzję (mimo, że nadal byłeś chłopcem). Ożeniłeś się. Przysiągłeś miłość przed ołtarzem, bo tak nakazywała odwieczna tradycja. Nałożyłeś obrączkę na palec małżonki, ona na twój. Czy to miłość? Chyba tak... Chyba? Nieważne, stało się, no to może nawet dobrze. W końcu zapuściłeś korzenie. Przyszło na świat dziecko. Przyszły codzienne, rodzinne obowiązki. Robiło się coraz dziwniej. I coraz sztuczniej. Zacząłeś zastanawiać się, czy jesteś dobrym mężem, ojcem, czy tak właśnie wygląda dojrzała miłość dwojga dorosłych ludzi. Równie naturalnie przyszły pierwsze kłótnie, które przekształciły się w poważne konflikty. Zrobiło się nudno. Żałośnie. Zacząłeś nienawidzić żonę, ona ciebie też. Trzymało was razem tylko dziecko, ale ty i tak wolałeś pić z kumplami, imprezować w klubach, szukałeś wymówki by być coraz dalej i dalej od domu. Zacząłeś mieć wyrzuty sumienia, w końcu znienawidziłeś samego siebie. Ale zaraz, przecież byłeś tylko chłopcem, skąd miałeś wiedzieć, że małżeństwo to pułapka? To niesprawiedliwe! Czułeś się jak więzień z wyrokiem i skumałeś, że naprawdę wjebałeś się. Doszedł do ciebie prawdziwy sens słowa "wpadłeś".
   Ale oto poznałeś zupełnie niespodziewanie tę, na którą czekałeś całe życie! Uświadomiłeś sobie nagle, że zakochałeś się. Po tylu latach! Poczułeś się jak w skowronkach, uśmiech wyrósł ci od ucha do ucha. Nagle wszystko znowu zaczęło mieć sens. Wszystko było takie kolorowe i ciepłe, mimo, że mróz dochodził do dwudziestu stopni. Pojąłeś, że jesteś w siódmym niebie i to jest właśnie ta kobieta. Prawdziwa miłość. Jedyna. Najukochańsza. Najwspanialsza. Najniezwyklejsza. Niestety, jakiś błąd systemu, jakiś feler w programie zawiadującym życiem sprawił, że poznałeś ją dopiero teraz, jak miałeś już rodzinę. I wszystko zaczęło być skomplikowane. Nawet mogłeś z pełnym przekonaniem ustawić taki status związku na facebooku. Ale, jak to w życiu bywa, gdy próbowałeś wyswobodzić się ze smyczy, którą sam na siebie zarzuciłeś wtedy, przed ołtarzem, trudności zaczęły się piętrzyć. Każde przecięcie węzła w jednym miejscu oznaczało dwa dodatkowe w innym. Przy tym, jak na złość, pojawiła się masa problemów na innych płaszczyznach życia. W końcu czułeś, że kochasz. I doświadczałeś, jak niepyszny, że brakuje dosłownie dwóch centymetrów, by pochwycić dłonie tej Ukochanej. By być w końcu radosnym i spełnionym. By wygrać największą z nagród życia. Kumulację. By być z Nią już aż do śmierci. By żyć długo i szczęśliwie.
   Ale los bywa złośliwy. Pewnego dnia zrozumiałeś, że ten pociąg już odjechał. Że ta, którą obwołałeś swoją boginią, spotkała kogoś innego. Bo nie mogła już czekać, aż się wyplączesz ze swojego węzła gordyjskiego. Bo miała dość. Byłeś chłopcem. Nie poradziłeś sobie z problemami, nie zmierzyłeś się z nimi, jak mężczyzna. Może nie mogłeś, ale to nie ma już żadnego znaczenia. Ważne, że w końcu poczułeś w piersi wielki, zimny kamień. W miejscu serca. Pojąłeś, że miłość najlepiej sprawdza się w powieściach, lub w filmach. Bo na pewno nie w życiu. Bo w świecie realnym nie ma na nią miejsca. 
   Teraz możesz już właściwie umrzeć. Wiesz, że do końca życia nic się nie zmieni, że już nikogo nie pokochasz. Skończysz jako stary, zgorzkniały knur. Coraz bardziej pogrążając się w obłędzie. Z każdym dniem coraz bardziej blednąc i znikając. Nawet powiesz swojemu dziecku, ze "nie pierwsza i nie ostatnia", tak jak onegdaj twój ojciec powiedział to tobie. Nienawidziłeś go za te słowa i twoje dziecko tak samo ciebie znienawidzi. Będziesz chciał wytłumaczyć mu, skąd wzięła się twoja wiedza, twoje doświadczenie. Ale ugryziesz się w końcu w język i machniesz na to ręką. Niech się szczeniak sam sparzy.

środa, 25 lutego 2015

Czekając na koniec.

   Świat nieuchronnie zmierza ku zagładzie, każdy dzień zbliża nas do końca. A my chętnie godząc się na ten los pędzimy coraz szybciej. Odliczanie trwa. Co ciekawe, zdajemy się być zainteresowani zbudowaniem jeszcze na tym jakichś interesów, chcemy wyprodukować chronometry, które to odliczanie nam wskażą. To jest chore i absurdalne, niczym konkurs tańców na lodzie podczas pogrzebu bliskiej osoby. Niemniej jednak dobrze to oddaje ducha naszej cywilizacji.
   Cała planeta zryta kopalniami, zgwałcona fabrykami i hutami, skrępowana sieciami autostrad i rurociągów, poplamiona ropą, cuchnąca trującymi wyziewami z kominów. Nasza ziemia obiecana, nasz raj utracony. Rzesze ludzi szukające czegokolwiek wartościowego na potężnych wysypiskach, niedołężni starcy i alkoholicy przeganiani sprzed śmietników hipermarketów w których szukają jedzenia, kilkuletnie dzieciaki na taśmach produkcyjnych harujące od świtu do nocy za 2 dolary. Miliony ton żywności marnotrawione każdego dnia i tysiące trupów z wzdętymi brzuchami na afrykańskiej sawannie. Banki emitujące umowne środki płatnicze, zwane pieniędzmi (które właściwie nie mają żadnej wartości, bo dawno temu zarzucono parytet złota), zasilające coraz to nowe inwestycje, coraz głębiej sięgające do skarbca Matki Ziemi. Coraz więcej nikomu niepotrzebnych gadżetów, które są porzucane po jakimś czasie. Lśniące samochody zjeżdżające non stop z fabryk, w których mało wydajny czynnik ludzki, został już dawno wyparty przez posłuszne roboty, którym wystarczy stałe zasilanie prądem zamiast kilku misek żarcia. Owczy pęd do galerii handlowych po nowe ciuchy, po nowe fotele, po naszyjnik. Otępiali ludzie tkwiący godzinami przed ekranami swych wyrafinowanych urządzeń telekomunikacyjnych: laptopów, tabletów, smartfonów. Zanik wszelkich interakcji społecznych. Coraz więcej ludzi, ale coraz więcej w nich maszyn. Cholernie pusty świat, mimo że tak bardzo zindustrializowany i zurbanizowany. A może właśnie dlatego? Oceany zaanektowane przez olbrzymie monstra przewożące dziesiątki tysięcy kontenerów, niebo zasnute smugami kondensacyjnymi setek samolotów i dronów. I jeszcze więcej tak naprawdę nikomu niepotrzebnych produktów, które niby są miarą naszego postępu technologicznego, a tylko nas bardziej zubażają. Ale co tam, żarłoczny 1 %, czyli klasa posiadająca planetę, już pożądliwie spogląda ku najbliższym ciałom niebieskim. Bo na księżycu jest hel-3, w pasie asteroid niezliczone złoża metali, a Tytan jawi się jako wielka rafineria z uwagi na obfitość metanu. Chciwe ręce już wskazują w tamtym kierunku, wirus ludzkości gotów rozprzestrzenić się dalej po ostatecznym pogrzebaniu swej kolebki. 
   Po co to wszystko? Żeby brać jeszcze więcej, nic nie dając od siebie. Żeby pławić się w otoczeniu przedmiotów. Żeby zarabiać, zniewalać, kontrolować, unicestwiać. Ale kiedyś przyjdzie ten dzień, w którym wszystko runie, na głowy nam spadnie wielka skała. Albo wcześniej zgotujemy sobie nuklearne piekło, które zakończy się nuklearną zimą. Sami wymażemy się z kart historii tej galaktyki. I ci, którzy nastaną po nas, obce rasy, które przybędą na Błękitną Planetę, by skatalogować naszą głupotę, sporządzą epitafium, w którym będzie można wyczytać, iż najlepsze co wnieśliśmy od siebie, to ta nasza katastrofa. Zastanawiam się często, czy może warto byłoby przyśpieszyć jakoś ten proces? Dochodzę do wniosku, że tak. Warto żyć po to, by po prostu umrzeć. Z całą resztą zjebanego gatunku.

Po co żyjesz?

   Kim jesteś? Co robisz? Po co żyjesz? Pewnie nieraz zastanawiałeś się nad tym i dochodziłeś do jakichś tam wniosków. Na ogół były to jednak pełne chciejstwa pierdoły: a to, że spełniasz swoje marzenia, że dbasz o przyszłość swych dzieci, że realizujesz się zawodowo, że uczysz się pilnie, by rozwinąć swą karierę... Tymczasem to wszystko śmierdzi na kilometr fałszem i obłudą. Wykreowano w twoim umyśle ścisłe ramy funkcjonowania w społeczeństwie XXI wieku. Jesteś, ale tak naprawdę ciebie nie ma.
   Wstajesz posłusznie o ustalonej godzinie, myjesz zęby, zaparzasz kawę, zapalasz papierosa, patrzysz na zegar. Tik-tak, tik-tak... Stres. Śniadanie, jeśli już jecie, to ciężko przełknąć. Nawet jeśli to reklamowane jako super-zdrowe, ekologiczne musli, to i tak zalewasz je chujowym pseudo-mlekiem. A jeśli to kanapka, to pewnie nie ma nic wspólnego z pieczywem, warzywami, czy wędliną. Papka z marketu, byleby zapchać czymś kichy. Tik-tak, tik-tak... Trzeba wyjść do roboty, ale jeszcze dzieciaki pobudzić wcześniej. A żona, wkurwiona od samego rana, czepia się o jakieś pierdoły. Potem do auta. Znów trzeba zatankować. Znów korek. Znów jakaś tępa kurwa wlecze się przed tobą, jakby prawo jazdy dostała za przysłowiowe masło. Tik-tak, tik-tak... W robocie stary pewnie będzie się ciskał o jakieś duperele. Perspektywa nie nastraja dobrze. Trzeba zajarać, łapczywie pozaciągać się dymem z podłego szluga. A oddech z każdym rokiem coraz płytszy. I te chujowe żarcie, nieregularnie jedzone, wychodzi w kolejnych obwarzankach tłuszczu na brzuchu. Ale czas zacząć swoją zmianę, potoczyć ten głaz w kierunku szczytu, jak Syzyf, tylko po to, by runął znów w przepaść. I następnego dnia powtórzyć. Potem znowu. I tak co dzień. Bez sensu. Do zajebania. Monotonia, wypalenie, stresy... Tik-tak, tik-tak... Siwe włosy przecinają umyte szamponem z promocji włosy. Paszcza nieogolona, ale to podobno teraz modne. Odpada zatem jeden obowiązek: golenia się. Uff. Przy okazji może jakaś młoda siksa obejrzy się za tobą na mieście. Może do niej zagadasz, może się umówicie, może popuści szpary. Jakaś odmiana w tym życiu. Od żony, wciąż wkurwionej. Od wkurwiających dzieci, którym kupiłeś konsolę, by dały ci wreszcie spokój. Którym dajesz siano na buty, ciuchy, na kino, a które i tak wydadzą na chiński sztynks. Ten sam, który równie ochoczo napierdalasz w nozdrza w weekend dla odpiny. By zapomnieć o tym jebanym wyścigu szczurów. O cywilizacji. O problemach. O sobie. O tym tykaniu zegara. Tik-tak, tik-tak... Każdego wieczora, gdy wracasz do domu, też musisz oczyścić głowę. Zastanawiasz się przecież po co wracać? Żona cały czas wkurwiona... Dzieci też wkurwione. Ty też wkurwiony. Bo ktoś podjebał cię w robocie. Bo trzeba zapłacić kolejną ratę kredytu, który wziąłeś na mieszkanie. A kredyt jeszcze x lat będziesz spłacać, nawet nie wiesz, czy dożyjesz dnia, w którym ta chałupa będzie już twoja. I stres, kolejne siwe włosy, podkrążone oczy... Sapiesz coraz bardziej od tych petów. Czujesz jakieś niepokojące bóle w mostku. Zastanawiasz się, czy to już? Co będzie, jak trafisz na OIOM? Czy w ogóle przyjedzie pogotowie, jak nadejdzie ten moment? A tymczasem życie dostarcza z każdym dniem kolejnych powodów do wkurwienia: podatki, podejrzenie że żona ma jakiegoś gacha, afery w sferach rządowych, zagrożenie wojną... Nie wiesz co o tym myśleć. Zasypiasz przed telewizorem, gdy pokazują właśnie ginące dzieci pod gąsienicami czołgów... Jebany świat. Jebane życie. Z pyska wali ci alkoholem, bo codziennym rytuałem jest szklanka whisky. na początku. Z każdym rokiem poprzeczkę delikatnie przesuwasz. I pijesz więcej. Tak jak ten chiński sztynks, nie robią już małe ilości. Więcej szlugów. Więcej i więcej. Wszystkiego więcej. Pracy też więcej. Więcej stresów. Więcej pytań o sens tego wszystkiego. Więcej gówna w głowie, niż w jelitach. Tik-tak, tik-tak... Nawet nie wiesz kiedy obudziłeś się w szpitalu. Nie wiesz, czy przeżyjesz. Musisz naprawić swoje życie, myślisz. Więcej czasu spędzać z rodziną... Może jakaś wycieczka do Tajlandii? No bo co jest alternatywą? Włóczyć się po centrach handlowych, łazić po multipleksach i żreć popcorn, w towarzystwie podobnych tobie, otępionych efektami specjalnymi świń? Ale rodzina nawet nie ma ochoty na to. Żona mniej wkurwiona, na pewno ma gacha. Dzieciaki od tygodnia nie wracają z afteru. Stwierdzasz, że jesteś sam. Sam, ze swoimi problemami. Jak je rozwiązać? Czy starczy czasu? Tik-tak, tik-tak... Znowu alkohol, dragi, może skok w bok, do burdelu... Namiastka czułości ze znudzoną profesjonalistką, możliwe, że w połowie tego aktu rozpaczy zmięknie ci interes, albo wyrzygasz się. Wyrzygasz z głowy gówno, by zrobić miejsce na nowe jego pokłady. Wsiądziesz do auta, wrócisz do domu. Domu, który wciąż jest własnością banku. Który tak naprawdę nigdy nie był twój i nigdy im nie będzie. Patrzysz na te niepotrzebne gadżety: kanapy z Ikei, lampy led-owe, telewizor wielkości szafa, a szafa skrywająca rzeczy, których nigdy nikt nie będzie nosił. Czujesz się obcy. Obcy w obcym domu. Obcy w obcym mieście. Obcy w obcej firmie. Obcy w obcym życiu. 
   W życiu, którego nigdy nie miałeś. Nie mogłeś mieć. Bo ten model życia sprzedano ci w reklamach, w katalogach sklepów meblowych, w artykułach prasowych, w obietnicach twoich starych (których teraz przeklinasz za to, że przywołali cię na ten świat). Pseudo-jedzenie, pseudo-emocje, pseudo-cele, pseudo-życie. Jesteś już stary i zyskujesz w końcu świadomość, że cały czas byłeś martwy. Byłeś jak ten cholerny zombie z tandetnego serialu. Nic nie osiągnąłeś. Nic, by zapisać się w wielkiej księdze ludzkiej pamięci. Nikt nie będzie o tobie pamiętał, a jak już spoczniesz dwa metry pod ziemią, twoje wkurwione dzieci będą ciebie przeklinać, za to że je spłodziłeś. A twoją żonę będzie wkurwiał jej nowy gach. Tik-tak, tik-tak...  A kiedyś, jako mały chłopiec, leżałeś w trawie wieczorem patrząc na gwiazdy. Przysięgałeś sobie, że pewnego dnia osiągniesz je, pamiętasz? Co poszło nie tak?...
  

wtorek, 24 lutego 2015

Wezwanie do bojkotu wyborów prezydenckich!

   Kampania wyborcza przed batalią o stolec w Pałacu Namiestnikowskim już wre. Naród po raz kolejny został zmobilizowany do uczestnictwa w tym żenującym castingu, jakim są "wybory". Przyjaciele, znajomi, krewni, koledzy z pracy oraz rzesze fejsbukowiczów nagle się podzieliły i jedni zaczęli skakać drugim do oczu z powodu sztucznie podsycanej przez media rywalizacji. Przez te same media, które i tak dawno już wybrały za durny Naród na tę funkcję przyszłego (a właściwie tego samego) urzędnika, który ma nieliche kłopoty z ortografią.
   Oczywiście oprócz pana, który w swej pierwszej kadencji zasłynął głównie ze zgolenia wąsa, są tam jeszcze jacyś kontrkandydaci. Nawet cała menażeria kandydatów, dobrze oddająca charakter naszej przaśnej, cebulowo - buraczanej "demokracji". Nie wiadomo właściwie skąd większość wyskoczyła, ale przy nich przysłowiowy Filip z konopi ma wręcz królewskie pochodzenie.
   Namaszczony przez wiecznie drugą siłę w kraju facet nie wie w jakie dudy dąć, by porwać za sobą te 95 % Polaków, którzy deklarują się jako katolicy i wciąż ogląda plecy pana Bronka. Pan Bronek w ogóle nie musi się starać i mobilizować elektorat jakimkolwiek programem wyborczym, bo wystarczy że jest. Właściwy Dyzma na właściwym miejscu - ludzie za to go kochają. Nawet nie trzeba wydawać zbyt dużo hajsu na zatrudnianie profesjonalnych speców od marketingu. Aspirant z PiS jest od samego początku na straconej pozycji i zamawianie mszy w jego intencji podczas jasnogórskich nabożeństw niewiele tu zdziała. Tu trzeba byłoby cudu, ale sztukmistrz był tylko jeden i dawno zrejterował do Brukseli.
   Kto jeszcze? No tak, jest niegdysiejsza gwiazda polskiego rokendrola, kojarzona za granicami kraju ze względu na nazwisko z Ciasteczkowym Potworem. Pan Paweł pozuje oczywiście, jak to rokendrolowiec, na wiecznie wkurwionego. Program niby tam jakiś ma, ale to same ogólniki. Zresztą i tak to nieważne, grunt że postać medialna, znana szaremu Kowalskiemu z teledysków, z jakiejś tam piosenki w radiu, z serwisu youtube, a nawet kiepskich filmów, które puszczają po nocach w trzeciorzędnych kanałach jako zapchajdziurę, bo kto to będzie w ogóle chciał oglądać?
   Jak już mowa o pretendentach dobrze wyglądających na ekranie led-owego szajsunga z promocji w markecie, to nie możemy oczywiście pominąć kandydatki wystawionej przez gang zasiadający po lewej stronie sejmowej sali obrad. No kurde bele, kobita jak wycięta z fotoszopa! Wszystkie Baśki i Agaty jak ją widzą, wpadają w kompleksy, a Romkom i Wiesławom testosteron uderza do głowy i pompuje krew w ogóry... Prawdziwy strzał zza węgła w wykonaniu tej formacji. Kilka procent mają w kieszeni już na starcie i to bez większego wysiłku.
   Burza mózgów w Partii Zielonych (nie do wiary... jest taka partia w Polsce!) zaowocowała wystawieniem kolejnej kandydatki... Ale tym razem, mimo iż reprezentuje teraz płeć piękną, jest raczej dość brzydka i zdecydowanie w męskim typie urody. No ale tu chodzi przede wszystkim, jak mniemam, o zwrócenie uwagi na gremium wystawiające kandydata... czy tam kandydatkę. Ale kabaret, jak dotąd, jak się patrzy.
   A jak już o kabarecie, to nie można pominąć naczelnego warchoła rodzimej "sceny politycznej", czyli niedoszłego monarchy, imć Korwina. Mam co prawda do niego dużo sympatii za jego nieustający trolling, ekscentryczny wygląd i wiele błyskotliwych felietonów, ale jego rola w wyborach 2015 jest już dawno wyznaczona przez media: na kogoś ciemny lud musi się przecież oburzać, a możemy być pewni, że media wyciągną z jego mityngów jakieś kontrowersyjne wypowiedzi.
   Jest jeszcze nie tak dawno temu wschodząca gwiazda Trzeciej Pseudopospolitej, główny barman kraju i piewca wibratorów z Biłgoraja. Może i kiedyś słynął z procentów, ale teraz może liczyć głównie na promile. A czy promile popularności, czy alkoholowe - to już naprawdę wszystko jedno...
   Oczywiście listę uzupełniają jeszcze inni kandydaci, ale kto by tam zawracał sobie głowę ich nazwiskami czy partiami, które te postacie promują: dla przeciętnego zjadacza pseudo-chleba z biedry są równie anonimowi, co baba handlująca jajami na rynku, czy hydraulik z osiedla. Są jak statyści w kiepskim sit-comie.
   I tak to wszystko wygląda. Dwóch kandydatów, z których wiadomo, kto jakie miejsce zajmie. Elektorat głosujący na jednego z nich, bo mówi im coś to nazwisko. Albo wyborcy oddający głos nie na kandydata, tylko przeciwko innemu, bo wiadomo, przyjdzie wtedy ciemnogród i będzie porywał im dzieci. Bzdura... I na to idą wasze miliony. Wszystko po to, by zamiast z rodziną na majówkę, wybrać się do lokalu wyborczego i oddać swój gówno warty głos, bo ojczyzna wzywa. Bo obowiązek patriotyczny. Bo srete tete. Jebać ten cały burdel siekierami. Nie idę na wybory i chuj! Co wam też radzę. Miłego dnia.

piątek, 20 lutego 2015

III Wolne Miasto Gdańsk

   Ukraina rozsypuje się w pył, a Rzeczpospolita ulegając zachodnim podżegaczom wojennym, pewnie wkrótce zacznie wysyłać transporty broni w tamtym kierunku. Europejski tygiel narodów zaczyna znowu wrzeć, co rusz ktoś któryś kraj innemu skacze do oczu z rozmaitych powodów. Kryzys ekonomiczny, zagrożenie terroryzmem, niepewna przyszłość. I ta nieszczęsna Rosja, która pragnie chwały dawnych dni i dąży konsekwentnie do odbudowy sowieckiego imperium. W takich czasach przyszło nam żyć. Co robić? Zastosować się do mądrości "ratuj się kto może" i zbiec na Madagaskar? Wygrzebać na działce ziemiankę, zgromadzić zapas cebuli i czekać na apokalipsę? Zginąć jak nasi nie dość bystrzy, ale dumni ojcowie i dziadkowie na pierwszej linie frontu?
   Restytuujmy Wolne Miasto Gdańsk! Spójrzmy na stare mapy, zajrzyjmy do pożółkłych stron dawnych traktatów i zadeklarujmy secesję z terytorium III RP. Szaleństwo? Niekoniecznie. Jako neutralny byt państwowy, nie bylibyśmy stroną konfliktu. Gdy Europę ogarnie fala nieopisanej przemocy, mamy szanse zachować nasze tyłki w jednym kawałku. Poza tym korzystając z dogodnego położenia geograficznego, istnieje realna sposobność na całkiem znaczący boom gospodarczy. Trzeba byłoby tylko spełnić kilka warunków.
   I tak, jak sama nazwa wskazuje, Wolne Miasto Gdańsk byłoby ostoją maksymalnej wolności: i tej światopoglądowej, i tej gospodarczej. Krajem przychylnym biznesowi, mieszkańcom, zbudowanym w oparciu o mądre prawo, czerpiącym z najlepszych, wolnościowych idei. Krajem, w którym nie będzie miał żadnego znaczenia kraj pochodzenia, kolor skóry, orientacje seksualne, wyznawana religia. Krajem z naszych marzeń, w którym każdy obywatel będzie mógł wdrożyć w życie swoje marzenia.
   Pobujajmy w obłokach i wyobraźmy sobie jak mogłoby być za ćwierć wieku... Wielki biznes potrzebuje rajów podatkowych, przystani, w której może ulokować swoje imperium finansowe. Po co szukać w wyspiarskich państewkach południowych oceanów, skoro można tu, w III Wolnym Mieście Gdańsk? W samym centrum Europy, dokąd lot z Berlina, Paryża, Moskwy czy Rzymu zajmie tyle czasu co rozłożenie i interpretacja pasjansa. Po co podróżować do Kraju Wiatraków w poszukiwaniu atrakcji związanych z rozkoszowaniem się konopnymi produktami, skoro można udać się do legalnego coffee shopu nad Motławą? Po co udawać się do Las Vegas czy Makao z walizką pieniędzy celem puszczenia jej przy ruletce, przecież Gdańsk oferuje wspaniale, eleganckie kasyna? Nowy Port pulsujący neonami i kuszący domami uciech, wabiący żądnych wrażeń turystów swymi czerwonymi latarniami. Charakterystyczny skyline Wrzeszcza widoczny z luksusowych promów przybywających drogą morską. Kampusy gdańskich uczelni, w których można usłyszeć języki z całego świata. Sopot usiany niezliczonymi kafejkami, oraz tężniami. Super-kontenerowce wpływające co rusz do rozwijającego się coraz bardziej portu. Piłkarski klub grywający regularnie w Lidze Mistrzów, sponsorowany przez wielkie kompanie, których siedziby rozlokowane są nieopodal charakterystycznego stadionu. Nowoczesne farmy na Żuławach Gdańskich, kopalnie uranu w rejonie Zalewu Wiślanego (ponoć złoża są całkiem spore). Kwitnąca kultura, wysokie wskaźniki wzrostu gospodarczego, dynamicznie rozwijająca się tkanka miejska.
   Czemu nie miałoby tak się stać? Uwierzmy w to i weźmy się za demontaż struktur łączących Gdańsk z Rzeczpospolitą. Powołajmy do życia własne państwo, dumne i silne, możne i znaczące na mapie Europy, wolne i niezależne. Wyobraźcie sobie dzień, w którym ktoś zapyta Was o obywatelstwo i odpowiecie, że jesteście Gdańszczanami! Dwa ukoronowane krzyże dumnie łopoczące na wietrze podczas wygrywania naszego własnego hymnu na carillonie Ratusza Głównomiejskiego. Nasz własny Parlament. Nasz własny Gulden, zamiast złotego, w naszych portfelach. Nasze Miasto. Nasza Ojczyzna.

czwartek, 19 lutego 2015

Opcja rosyjska

   Psy szczekają, Putin jedzie dalej. Rok już mija, a na wschodzie bez zmian. I raczej się na to nie zanosi w dającej się przewidzieć perspektywie. Mógłbym nawet napisać: a nie mówiłem? Bo znowu miałem rację. Ale wolałbym jej nie mieć, a właściwie w ogóle nie być świadkiem takich wydarzeń, jakie mają miejsce. Ale, rzecz jasna, nie mam na to wpływu... A może jednak mam? Przynajmniej na to, by przestrzegać rodaków przed idiotycznym wymachiwaniem szabelką przed nosem ruskiego niedźwiedzia. Opamiętajcie się, póki jeszcze jest czas. Mało razy historia dała nam okrutną lekcję? Bardzo chcecie powtórki? 
   Z Rosjanami musimy się ułożyć. Gdy w grę wchodzi przetrwanie Narodu, warto paktować nawet z samym diabłem. Rosjanie nie spoczną na Ukrainie, tak samo jak nie spoczęli na Gruzji. Najpierw odgryźli sobie Krym, a potem przyszła pora na konsumpcję kolejnych kąsków. To wredna, okrutna, zła do szpiku kości nacja, w dodatku dysponująca nieograniczonymi zasobami. Nawet jeżeli ekonomicznie nie są najstabilniejsi, to powinien do naszej wyobraźni przemawiać choćby arsenał atomowy, którym dysponują. Wojna z nimi, to przepis na katastrofę. Po kwadransie zostanie z nas kupa popiołu. Nie mamy nawet przeciwrakiet mogących zwalczać Iskandery. Nawet w przypadku rozlokowania u nas kilku baterii Patriot, dysproporcje byłyby ogromne na korzyść Rosjan. A kto nam da je za darmo? Francuzi, Niemcy, Holendrzy?... Nie, nikt nam za darmo nie udostępni, ponieważ w interesie tamtych nacji jest bronić swojego nieba. Musielibyśmy kupić je za ciężkie pieniądze, ale by wystarczyło ich na kolejne trzy kwadranse wojny, trzeba byłoby zastawić Polskę w lombardzie. 
   Nikt nie ruszy też ochoczo nadstawić własną pierś pod bagnet Iwana, chroniąc nasze niewiasty i dziatki. Solidarność NATO? Tak, na papierze to ładnie wygląda. Ale nasi sojusznicy to głównie tchórzliwe leszcze, przy pierwszej okazji wypną się do nas dupą. Albo wypowiedzą wojnę tak jak w 1939... Tzn wypowiedzą ją na papierze. Nie powstrzymamy uderzenia sami. Nie ma na to szans. Jaki wojskowy scenariusz by nie rozważyć, mamy przejebane już na starcie.
   Rosja we wszystkich swoich imperialnych doktrynach geopolitycznych uznawała Europę Środkową za klucz do panowania na reszcie kontynentu. Ten region jest dla nich potrzebny, jako przyczółek, strefa prowadzenia działań wojennych, przedmurze do terroryzowania reszty Europy. A ta reszta wówczas będzie bardzo posłuszna, gdy nas już nie będzie. Z rozdziawionymi gębami przyjrzą się jak postsowiecki sapog rozdeptuje kraj nad Wisłą, a potem z trzęsącymi się ze strachu nogami przyjmą każdą "propozycję nie do odrzucenia".
   A NATO? Jesteśmy jedynie strefą kontrolowanego zderzenia, strefą buforową. Gdybyśmy byli poważnym partnerem, od dawna tworzono by u nas nowoczesne bazy, lotniska, wyrzutnie. Tak jak miało to miejsce w innych krajach. W Niemczech, Turcji itd... Ale po co tu cokolwiek budować, skoro to bez sensu? Po co budować, skoro to będzie najprawdopodobniej zniszczone przez Rosjan? Nasi zachodni, ekhmmm, przyjaciele to nacje praktyczne, nie lubią wyrzucać pieniędzy w błoto.
   A zatem opamiętajcie się, jeszcze jest czas by ocenić rachunek przyszłych strat i zysków i podjąć dobre decyzje. Takie, by przetrwać jako Naród. By nie powtarzać więcej tych samych, głupich błędów, które w dawnych czasach doprowadzały nas do ruiny. Które odbierały nam naszą państwowość. Dumę niekiedy trzeba schować do kieszeni i wykazać się dalekowzrocznością. W tym konflikcie Rosja ma wszystkie asy w rękawie, powinniśmy z nimi się dogadać. A jeśli chcemy zaoferować rodakom za wschodnią granicą, oraz przychylnym Ukraińcom pokój, włączmy ich w nasze struktury terytorialne. Zacieśniając więzy z Moskwą, zmienimy geopolityczne status quo i staniemy się stroną, która ma coś do powiedzenia. A jeśli, jako III RP, mamy brnąć ku zagładzie, to może restytuujmy dawny byt polityczny na północy kraju. Powołajmy do życia III Wolne Miasto Gdańsk i cieszmy się pokojem. Ale o tym w następnym wpisie.

piątek, 13 lutego 2015

Kto na kogo twarze sra?

   Opinie publiczną przykuwa ostatnio fenomen szmirowatego ponoć romansu (nie wiem jaki jest naprawdę, bo nie czytuję tego typu powieści). I ulegając zasadzie "nie znam się, więc się wypowiem", też dołożę swoje przysłowiowe pięć groszy. 
   Jebie mnie kompletnie, czy bohaterowie książki odgrywają swoje tandetne role w myśl jakiegoś utartego schematu. Podobnie jak nie interesuje mnie jakim tam praktykom się oddają (choć podobno na tyle "hardcore'owym", że najwyżej zakonnicom lub nastoletnim dziewicom zrobi się mokro w galotach). Śmieszy mnie natomiast to, że w dobrym tonie ostatnio jest prześcigać się w szyderstwach na ten temat na różnych portalach społecznościowych oraz w pubach, biurach i galeriach handlowych. Fajnie jest ohejtować coś, czego się nawet nie przeczytało. Super jest wybuchnąć śmiechem na wzmiankę o bdsm dla ubogich. A już na pewno szczytem dobrego smaku jest skwitować ploteczki fajoskim "iksde" na fejsie. No tak, wszyscy śmieją się, to i ja się pośmieję. Na pewno Kowalski i Nowakówna równie ochoczo wcześniej nabijali się z tryptyku Stephenie Meyer. A jeszcze przedtem wałkowali temat "Harry'ego Pojeba i Magicznego Salcesonu". No i co?
   No i to, że wszystkie te powieści oraz ich ekranizacje zarobiły kupę szmalu! Autorzy tych historii opływają teraz we wszelkie bogactwa, a wydawcy ich oraz producenci filmowi już zgubili się w rachubach ile milionów baksów wpłynęło na ich konta. I najnowszy "gniot" pewnie też zarobi jakąś monstrualną kasę, której wy nawet nie jesteście w stanie sobie wymarzyć. A najlepsze w tym wszystkim jest to, ze zarobi dzięki wszystkim waszym szyderstwom.
   Nie wierzycie? Świętej pamięci Phineas Barnum rzucił kiedyś, że "nieważne, co o mnie mówią, ważne, żeby poprawnie pisali nazwisko”. I to genialne, trafne spostrzeżenie wzięli sobie mocno do serca marketingowcy i pijarowcy już dawno temu. A teraz buduje się kampanie reklamowe w oparciu o serwisy społecznościowe, to znak naszych czasów. Może to dla wielu z was truizmy, ale i tak o tym nie myślicie na co dzień ulegając subtelnej perswazji płynącej z rozmaitych fanpage'ów. Także następnym razem pisząc i mówiąc, że sracie do każdej z pięćdziesięciu twarzy Greya, pomyślcie o tym, że tak naprawdę to wam sra się do ryja. A więc na koniec będę perwersyjny i zapraszam do kina, ciołki...

Jebać głupie święta siekierami!

   Jak już niektórzy wiedzą, pogardzam wszelkimi "świętami", a szczególnie tymi głupimi. A w bieżącym roku mamy jebaną kumulację w ciągu tygodnia. I tak wczoraj hołota skoro świt, kierując się odwieczną tradycją, ruszyła ze szturmem do rozmaitych biedr i innych chujowych marketów napchać koszyki tuzinami lukrowanych, ociekających tłuszczem i wypełnionych ohydną marmoladą wypieków.Nieważne, że zesrają się prędzej, niż zjedzą dziesięć na łeb, ale trzeba przecież kupić, bo promocja, bo po 0,49 za sztukę! A jak już nawet zeżrą po te dziesięć, to od razu się tym pochwalą na fejsie. A potem wrzucą jakiś idiotyczny obrazek o tym, jak bardzo im się brzuchy spasły. A nazajutrz inne matoły, te ambitniejsze, wezmą swe srajfony - a jakże - z endomondo, by polansować się publicznie spaleniem wchłoniętych kalorii podczas biegu wzdłuż arterii komunikacyjnych (bo to przecież zdrowe, nieważne ze płuca pompują w organizm spaliny). 
   Ale trzeba być "in shape", w końcu w sobotę kolejne "święto". Pieprzone walentynki! Mdli mnie na widok tych wszystkich smutnych sukinsynów, niosących jutro słodkie serduszka w jednym a wiechcia sztywnego od chemicznych utrwalaczy w drugim ręku, jakieś pluszowe miśki i inne tandetne dziadostwo. Potem obowiązkowy "romantyczny spacer", przez Drogę Królewską i Długie Pobrzeże (pewnie będzie tam taki ścisk, jak w galeriach handlowych). A na koniec stolik w kawiarni lub pubie, słodkie słówka, uśmieszki, długie spojrzenia... W niedzielę pewnikiem zaczną się już awantury przed wyjściem do kościoła (ci wierzący), lub Tesco (ci niewierzący). Czar pryśnie, niczym dwie stówy z konta wydane dzień wcześniej.
   A... zapomniałem, ze to przecież ostatnia sobota karnawału. No to właściciele knajp zacierają już łapska! W niedzielny poranek ich lokale będą ujebane rzygowinami, ale kasy pełne. Ci, którzy jednak zechcą kontynuować walentynkowy rytuał w łóżku, to z pewnością zachleją pałę w "śledzika". Nie wiedzieć czemu nasi praojcowie postanowili chlać w środku tygodnia na umór, a ich prawnukowie chętnie podporządkowali się tej tradycji. W środę wydajność pracy spadnie o kilkadziesiąt procent. Ale i zarobią aptekarze na przeróżnych , magicznych środkach zwalczających kaca. Większość jednak sięgnie po zwyczajowego klina...
   ...I pójdą cuchnąć alkoholem do świątyni. Bo przecież kolejne durne święto. Jebany popielec! Trzeba będzie wytrwać trzymając w miarę pion przez kilkadziesiąt minut, by kapłan sypnął na łeb szufelkę popiołu z pieca. No i clue, czyli kościelny z tacą. Wypada wrzucić jakiś banknot. A najlepiej jakiś konkretny, by równie cuchnący wódą sąsiad z tłumu wypełniającego Dom Boży pozazdrościł gestu. Księża potem mają za co napełnić baki mercedesów dieslem. Nikt racjonalnie myślący nie ma pojęcia co ten popiół na kłakach niby zmieni w ich życiu, ale to "symbol". Z symboliką się nie dyskutuje. Ja chętnie przejdę się zaś pod drzwi kościoła tego dnia, by narysować na nich staropolski symbol kutasa.
   Tak to się kręci od lat. Mówi się o tradycji, o wierze ojców naszych. Mówi się o potrzebie wyznawania miłości. I w inny sposób uzasadnia robienie z siebie wała, oraz wydawanie setek złotych w ściśle określone dni. Głupie to i nudne. Ale tak trzeba, bo to niby spaja społeczeństwo, to część naszej kultury. Jakiej kultury? Żarcie obrzydliwych pączków na wyścigi, chlanie na umór, odbębnianie nabożeństw to kultura? To żenada. Jeśli tak ma wyglądać nasza "kultura", to jebać ją siekierami!
   PS. A żeby było śmieszniej, mamy dziś... piątek, trzynastego. Jakieś przesądy?...

Drogówka zbrojnym ramieniem rządu.

Widać aparat ucisku obywateli Trzeciej Pseudopospolitej nie jest taki głupi jak się czasem wydaje i potrafi zastosować niekonwencjonalne formy walki z niezadowolonymi. Porwania lub zastraszenia organizatorów protestu? Rozdanie milionów złotych ze specjalnie na podobne okoliczności trzymanej skarpety? Przekazy podprogowe przemycone chytrze w telewizyjnych magazynach dla hodowców świń? Nie. Wystarczy zdziesiątkować konwój ciągników sunący na stolicę za pomocą... kontroli trzeźwości kierowców. Genialne posunięcie! Hołota została spacyfikowana i poniżona w oczach równie zapijaczonego Narodu. Nie potrzeba oddziałów prewencji, komandosów GROM, ani chipów rfid. Wystarczy dzielna drogówka. Jak to było?... CHwała Wam Dzielni Policjanci!

czwartek, 12 lutego 2015

Jebać władzę siekierami!

Nie ustają zabiegi gangu aktualnie rządzącego nad skłóceniem różnych grup społecznych i napuszczeniem ich na siebie nawzajem. Wczoraj zorganizowana na szeroką skalę akcja drogówki rozbiła rolniczy desant na Warszawę, a to ledwie pryszcz na nosie. Protestują górnicy - nagle wszyscy zaczynają mówić o tym, że też chcieliby mieć 15-tą pensję, oraz deputaty węglowe (nawet jeśli nie mają pieca). To samo jeśli chodzi o nauczycieli - wszyscy zazdroszczą im wówczas 2 miesięcy urlopu i rocznego raz na ileś tam lat. Reszta niezadowolonych też zostanie wyszydzona w jakiś sposób. Ale to nic nowego. To prastara zasada ochoczo stosowana już przez neolitycznych władców: "dziel i rządź". Naród podzielony na pewno nie stanie razem, by zrzucić z piedestału rządzącą klikę. O to właśnie chodzi! I nieważne, czy ktoś tam ma jakieś przywileje, czy nie. Protestować mamy prawo wszyscy, z dowolnego powodu. Macie rozum, macie dostęp do źródeł informacji w sieci, myślcie! Nie sięgajcie po przetworzony produkt informacyjny podany przez sympatyzujące z władzą media. Po te wszystkie śmieszne memy i demotywatory podsuwane niby przypadkiem na fejsie. Jebać władzę siekierami, do chuja!!! To chyba zrozumiecie?